Toporem i kozikiem - recenzja filmu "W lesie dziś nie zaśnie nikt" (2020)



Zacznę swoją recenzję bardzo nieprzepisowo - film "W lesie dziś nie zaśnie nikt" zareklamowany jako 'pierwszy polski horror' nie jest złą produkcją, nie podchodzi pod kategorię paździerzu. I chwała twórcom za sam fakt, iż potraktowali ten niesamowicie plastyczny gatunek, jakim jest horror z szacunkiem. Sprawa numer dwa - Julia Wieniawa zagrała w tym filmie dobrze i (przynajmniej na razie) rokuje na niezłą aktorkę. 
Na powyższym mogłabym skończyć, ponieważ właściwie to najżarliwiej interesuje ludzi: Polacy nakręcili horror a w roli głównej obsadzili naszą najbardziej medialną rodaczkę. Tymczasem okazuje się, że zażenowania nie ma, jednak jako osoba, która obejrzała dziesiątki filmów grozy i od kilku lat prowadzi cały miesięczny cykl poświęcony gatunkowi, powiem - fanfar też nie ma.


Kilka słów sprecyzowania. "W lesie dziś nie zaśnie nikt" w reżyserii Bartosza M. Kowalskiego nie jest pierwszym polskim horrorem. Jest pierwszym polskim slasherem z elementami gore. Reklama rządzi się swoimi prawami, mimo to warto wyprowadzić odbiorców, którzy nie znają dobrze przeszłości polskiego horroru, z błędu. Było przecież "Medium" Jacka Koprowicza czy psychodeliczny "Diabeł" Andrzeja Żuławskiego, oniryczny "Listopad"; ostatnio o horror otarł się rewelacyjny "Wilkołak" Adriana Panka. 

Fabuła filmu Kowalskiego opiera się na świetnej koncepcji obozu offline dla uzależnionej od komórek młodzieży. Postacie stworzone zostały według klasycznych i stereotypowych klisz: dostajemy ślicznotkę, mięśniaka, głupka, pozornie szarą myszkę, gadułę. Pod przewodnictwem opiekunki z plecakami wypełnionymi namiotami wraz z resztą ekwipunku udają się w głąb lasu na detoks i odpoczynek na łonie natury od tych wszystkich zżerających czas i duszę smartfonów, tabletów, gier komputerowych i innych bajerów XXI wieku. 
Atmosfera robi się dziwna, gdy znika pierwszy obozowicz. Reguły slashera mam nadzieję znacie i domyślacie się, że od tego momentu rozpoczyna się krwawa wyliczanka. 
Linia fabularna jest przewidywalna, ale nie o to gra w horrorze. Autorzy "W lesie dziś nie zaśnie nikt" włożyli w film trochę serca - nakreślili dających się lubić bohaterów i wykorzystali całkiem umiejętnie wszystkie smaczki znane z klasycznych horrorowych rozwiązań. Jeden z bohaterów Julek grany przez Michała Lupę powtarza praktycznie słowo w słowo zasady przetrwania w filmie grozy niczym Randy z "Krzyku", jest piwnica i jelenie jak z "Martwego zła", koktajl "Domu w głębi lasu" z kinem kanibalistycznym, jest czające się zło występujące jako bliźnięta o gnijącej aparycji Victora Crowleya (znanego ze slasherów przeciwnika Jasona Voorheesa, który potem doczekał się własnej -słabej serii). No właśnie - źli "bliźniacy". Kowalski najpłynniej wykorzystuje motywy nawiązujące do rzeczywistości. Bawi się analogiami, które z pewnością przyprawią bardziej bystrych o banana na twarzy. Dodajmy jeszcze księdza, któremu lepiej nie ufać, policję bez ikry, kwestie homoseksualizmu, ONR i innych pseudo-miłośników narodu, odprawiających skrycie urodziny Hitlera. Kompleksy jak Polska długa i szeroka. Czyżbyśmy potrzebowali jako naród zbiorowego detoksu? Za ten ujmujący manewr wielki plus. 

Pora na baty. Rozwiązania filmowe są niewybaczalne. Nie chodzi o to, że na współczesnym rynku filmowym horror to nowość i twórcy raczkują, próbując skleić całość. Od momentu zaginięcia pierwszej ofiary scenariusz się rozlewa i powstają dziury fabularne. Sceny zapychacze się wydłużają, sceny budujące obraz urywają. Tak jakby Kowalski nie wiedział na czym się skupić. Finalnie pozbawia widzów godnego fabularnego rozwiązania i zawodzi. Finał "W lesie dziś nie zaśnie nikt" to kpina. Bohaterka Julii Wieniawy staje się Final Girl, jednak jej postać na to miano do końca nie zasługuje. Nie jest to absolutnie wina Wieniawy. Jak napisałam - dziewczyna zagrała zaskakująco bardzo dobrze. Sceny świetnie zaaranżowane mieszają się z przeciętnymi, tym samym film, który mógłby być ogromy zaskoczeniem staje się nieznośny i nawet bazowanie na znanych horroromaniakom zagraniach nie pomaga. Nie pomagają drętwe rozwiązania i brak dramaturgii. Sceny, które mogłyby stworzyć z Wieniawy Final Girl są realizatorsko zawalone. Przypomnijcie sobie Sidney w "Krzyku". Bez porównania. Horror nie musi opierać się na logice, ale na scenach przyczynowo-skutkowych już mógłby. Dziwi mnie jeszcze jedna sprawa. Czytałam różne opinie, w których ludzie zachwalali "W lesie dziś nie zaśnie nikt" jako seans, w trakcie którego można się rozluźnić lub jak to mówi pokolenie online "odmóżdżyć". Można śmiać się z tekstów Julka, ci lubiący czarny humor mogą mieć frajdę z posoki i flaków, których notabene myślałam, że będzie więcej. Biorąc pod uwagę mocno nierówne wykonanie i zlewczo potraktowane rozwiązania gatunkowe - ten film w pewnym momencie mocno mnie zmęczył i właśnie w tym konkretnym punkcie brakowało mi rekompensującej to wszystko finałowej rozróby.

Ścieżka dźwiękowa przypadnie do gustu wszystkim wielbicielom horroru. Radzimir Dębski stworzył prawdziwy majstersztyk przywodzący na myśl "Halloween" Carpentera a nawet Tangarine Dream. Za taką muzykę elektroniczną - chapeau bas! Co do wykonania gore - wiem, że to interesuje szczególnie wielbicieli horroru - nie zawodzi. Korzystnie wypada "amerykańska" scenografia obozu, niekiedy żywcem wyciągnięta ze slasherów lat 80.

MOJA OCENA 5/10:
Oceniam realnie. Nie lituję się nad tym, że "W lesie dziś nie zaśnie nikt" to pierwszy polski slasher. Biorę pod uwagę wypadkową  z różnorodnych horrorów, które widziałam w życiu. Jeżeli jest szansa na kontynuację to fantastyczna opcja, byleby kolejne części nie powtarzały błędu pierwowzoru. Koniecznie trzeba też odszufladkować Wieniawę z roli instagramowej panienki. 

Komentarze

Popularne posty