Odnajdując spokój - recenzja filmu "Sound of Metal" (2020), reż. Darius Marder


Rewelacyjna filmowa passa z 2019 roku została powstrzymana przez pandemię. Rok 2020 był przykry dla twórców i miłośników kina na całym świecie: pozamykane kina, poodwoływane festiwale, poprzesuwane premiery... Na szczęście tegoroczna lista dzieł wyróżnionych przywraca dynamikę czasów przedpandemicznych i dodatkowo kusi zmysły, informując, że nadchodząca dekada zapowiada się lepiej od poprzedniej. Najgłośniejsze filmy przewijające się na przestrzeni ostatnich miesięcy, wśród nagród filmowych i głosów krytyków, mają wspólny mianownik, jakby korespondujący z atmosferą towarzyszącą hasłom doby COVID-19: powściągliwość, dystans, naturalizm i zwrócenie uwagi na tematy istotne. Nic więc dziwnego, że nagroda Amerykańskiej Akademii Filmowej za najlepszy film powędrowała do Nomadland Chloe Zhao, a w samym Hollywood, po burzliwych przetasowaniach z rodowodem MeToo, nastąpiła tematyczna równowaga. Zostając przy Oscarach - tegoroczna lista nominacji okazała się być samym filmowym dobrem, wraz z właściwym rozdaniem nagród. Spośród wszystkich wyróżnionych w tym roku produkcji to właśnie Sound Of Metal debiutanta Dariusa Mardera uznałam za najciekawszy i tym samym najtrudniejszy do jakiegokolwiek zaszufladkowania. 

Fabuła - jak to paradoksalnie w przypadku wielkiego kina bywa - jest prosta. Dwoje muzyków, tworzących na pograniczu alternatywnego metalu, wokalistka i gitarzystka Lou oraz perkusista Ruben, okrążają właśnie w trasie koncertowej Stany Zjednoczone. Prowadzą cygańskie życie podróżując po kraju w kamperze. Mimo ubogich standardów życia są w sobie mocno zakochani i szczęśliwi. Ich błogość zostaje przerwana, kiedy okazuje się, że Ruben gwałtownie zaczyna tracić słuch, a operacja, która mogłaby mu pomóc jest zbyt kosztowna. W końcu Ruben trafia do ośrodka dla osób niesłyszących, zarządzanego przez charyzmatycznego i surowego Joe. Odtąd muzyk będzie musiał nauczyć się nowego życia.

Darius Marder wychodzi obronną ręką jako debiutant. Trzeba przyznać, że przy tak wymagającym temacie to sztuka, by uniknąć tzw. szkolnych klisz. Wielu debiutantom ta klasa nie przychodzi gładko, przez co zazwyczaj sceny z ich filmów powstają niejako pod tezę. Na szczęście Marder jest w pierwszej kolejności scenarzystą, dopiero potem reżyserem, co najprawdopodobniej pozwoliło mu dogłębnie przemyśleć fabułę, każdą z mnogich aluzji i szczegółów, a przede wszystkim pozwoliło mu stworzyć bohatera z krwi i kości: z wciągającą przeszłością, niestabilną teraźniejszością i niepewną przyszłością. Pomimo małej ilości dialogów wypowiadanych (gro rozmów odbywa się w amerykańskim języku migowym) wszystko wypada krwiście. Na szczęście nie wszystko zostało podane widzom na tacy. Sound of Metal składa się z elementów, które należy wychwycić. Sporo szczegółów zostało przez Mardera ukrytych. Widz musi się ich domyśleć i poskładać w całość, lecz świadczy to jedynie o wyjątkowości i geniuszu Sound of Metal. Zdecydowanie nie jest to obraz dla osób, które są przyzwyczajone do pokojowego rozwiązania akcji. Wynika to także z tego, że postać Rubena jest szalenie konfliktowa i działająca niekiedy wbrew rozsądkowi (a zatem wbrew odbiorcom - przecież w kinie każdy z nas jest mądrzejszy). Wybory bohaterów w filmie przypominają oksymoron, dzięki czemu ta przeciwstawność zamknięta w niecałym dwugodzinnym metrażu jest taka angażująca. 

Grany przez Riza Ahmeda Ruben trzyma dzieło Mardera w ryzach. Jest rdzeniem, sercem i mózgiem filmu. Za sprawą wspomnianej przeze mnie krwistości, a tym samym namacalności, niewiarygodnie sugestywna gra Ahmeda pozwala doświadczyć to, przez co przechodzi jego bohater. Ten efekt potęguje dodatkowo nagrodzony Oscarem zabieg dźwiękowy, polegający na dostosowaniu dźwięku filmu do pogarszającego się słuchu Rubena. Nie mogę zdradzać za dużo, ale biorąc to pod uwagę słowo "metal" w tytule nie jest związane jedynie z gatunkiem muzycznym obranym przez Lou i Rubena. 

Muszę zatrzymać się na dłużej przy Rizie Ahmedzie. Po Sound of Metal jest dla mnie aktorem przez wielkie A. Jego talent nie został jeszcze w pełni odkryty przez Fabrykę Snów, ale mam nadzieję, że po filmie Mardera się to zmieni. Już bardzo dawno nie odczułam we współczesnym kinie, żeby aktor i jego postać stali się jednością. Do roli Ahmed przygotowywał się pół roku zaczynając od podstaw grę na perkusji i naukę amerykańskiego języka migowego. Na potrzeby filmu musiał też doszlifować amerykański akcent (Ahmed jest Brytyjczykiem). Widać, że stając się Rubenem zaangażował całego siebie. Stworzył wiarygodną postać z niezwykłą lekkością przechodząc od artystycznego upojenia, poprzez stadium utraty słuchu i agresję, do melodramatycznego żalu i empatycznego wręcz odnajdywania spokoju. Jego aktorski naturalizm przypomina mi grę Ala Pacino z czasów dzieł społecznych Sidneya Lumeta (Pieskie popołudnie i Serpico). Liczyłam, że Riz Ahmed zdobędzie w tym roku Oscara za najlepszą pierwszoplanową rolę męską. Przegrać jednak z wielkim sir Anthonym Hopkinsem, prawdziwą legendą kina, to żaden wstyd. 
Obok Ahmeda błyszczą Olivia Cook jako Lou (posiada głos niczym młoda Courtney Love z czasów pierwszych albumów Hole) oraz nominowany do Oscara Paul Raci jako Joe. Gra Paula Raciego, właściwie Racibożyńskiego, oczarowała wszystkich. Warto dodać, że postać surowego opiekuna osób niesłyszących Joe zainspirowana została prawdziwym życiorysem aktora. 

Sound of Metal jest prawdziwym przeżyciem filmowym. Sprawdza się na wielu płaszczyznach, bowiem Marder balansuje pomiędzy kinem psychologicznym, melodramatem, a nawet nieformalnym kinem drogi. Do Sound of Metal należy mieć jednak cierpliwość ze względu na surowy i miejscami niedostępny charakter filmu. Z drugiej strony paradoksalnie jest to dzieło przesiąknięte aspektem duchowym, więc powinno trafić głęboko w serca mniej cynicznych widzów. Jeżeli macie okazje koniecznie zobaczcie Sound of Metal w kinie, przy dobrym nagłośnieniu, tak by jeszcze dogłębniej przeżyć gehennę i wybory Rubena.  

MOJA OCENA: 10/10

Komentarze

Popularne posty