Nieznana nieśmiertelność pewnego gringo - recenzja filmu "Walker" (1987)


Obiecuję, że już nigdy i pod żadnym pozorem nie będę się sugerować negatywnymi opiniami innych na wszelakiej maści forach, tym bardziej jeśli dotyczą one dzieła dość zapomnianego i ... hipsterskiego. Gusta bywają różne i sprzeczne, ale wrogość kończy się daremnie - o czym niejednokrotnie przekonał się nasz bohater William Walker - XIX -wieczny konkwistador i samozwańczy prezydent Nikaragui. Trafić na takiego białego kruka to samo szczęście. 
Czego w obrazie Alexa Coxa nie ma: odrobina Quentina Tarantiono, inspiracja Samem Peckinpahem oraz urok Liny Wertmuller - gdyby urodziłaby się jako Amerykanka, wyreżyserowałaby "Walkera". 

Pod wstępem zazwyczaj przedstawia się krótki zarys fabularny, w tym przypadku potrzebne jest inne wytłumaczenie: nie szykujcie się na typowy film historyczny, bo jeszcze się zagotujecie w tragikomedii dwóch punkowców: wspomnianego reżysera Alexa Coxa (Sid and Nancy) i wybornego scenarzysty Rudy'ego Wurlitzera (Pat Garret i Billy Kid). Czy to źle? Absolutnie - to właśnie genialnie! Dla przykładu wizytówką filmu jest scena, w której ludzie Walkera przechodzą obok malarza abstynenta. Na pytanie kim są odpowiadają, że "demokratycznymi wyzwolicielami". "Amerykanie, eh" - wzdycha rubaszny artysta. 

Forma właściwa: "renegat William Walker (Ed Harris), który w latach 50. XIX w. najechał kolejno Meksyk i Nikaraguę, po czym ogłosił się wyzwolicielem i prezydentem Nikaragui. Operację przejęcia władzy przez Walkera w Nikaragui finansował komandor Cornelius Vanderbilt (Peter Boyle), jeden z najbardziej wpływowych ludzi w USA, właściciel floty transportowej. Po tym, jak Walker wykazuje pierwsze przejawy despotyzmu, sprzeciwiają mu się Vanderbilt, nikaraguańska partyzantka oraz sąsiednie państwa Ameryki Łacińskiej..."

Muszę przyznać, że Ed Harris jest najlepszym aktorem świata. Szarżuje jednocześnie zaskakuję, trzyma w napięciu, walczy nic nie mówiąc i kibicujemy go, ponieważ pełną piersią czuć w nim przywódcę, wodza. Jego bohater jest pełen sprzeczności. Ucieka się do brutalizacji i okrucieństwa, potrafi wesprzeć swoją kompanię; w jednej scenie cierpi na omamy i ujawnia się jego nerwica, w innej goreje z własnej namiętności w przypływie ognistego szału. Z takim bohaterem niczego nie możemy być pewni. Z Coxem za sterami - można spodziewać się wszystkiego. Półtora godzinny film zapełniony jest akcją i interesującymi zwrotami wydarzeń. Niby brniemy do zwycięstwa lub zagłady Walkera, a i tak możemy oczekiwać elementów zaskoczenia. W dodatku czuć groteskę: strach i dowcip jednocześnie - filmy naznaczone prawdziwym geniuszem potrafią podchodzić do siebie z autoironią, by nie traktować siebie zbyt poważnie. Taki geniusz posiada Harris, Wurlitzer, Cox oraz Joe Strummer. Ścieżka dźwiękowa skomponowana na potrzeby filmu przez tego ostatniego jawi się jako narrator, towarzysz Williama Walkera i widza, który podczas seansu staje się jego najlepszym przyjacielem. Misterna robota - jak zwykle w przypadku Anioła Punku- arcygenialna. 
"Walkerowi" stuknie w tym roku trzydziestka, lecz wątpię w doszukiwaniu się "starości" wybitnego dzieła Coxa. Był na czasie politycznie i historycznie w okresie gdy był kręcony, jest obecnie za czasów rządu Donalda Trumpa. Najlepiej do jakości "Walkera" przekonuje końcówka filmu. Naturalnie nie mogę jej zdradzić. Zaskoczenie będzie gwarantowane.

MOJA OCENA: "Walker" jest filmem, który pochłania się synestezyjnie. Fantastyczna od strony aktorskiej, piękne widoki (ściągnęły mnie wprost do wyprawy generała), cudowna akompanacja muzyczna. Nie przebaczę sobie jeśli teraz "Walker" nie trafi do Prywatnej Kolekcji Arcydzieł. Fakt Cox nie może równać się z potęgą fantazji Liny Wertmuller i "Siedmiu pięknościom Pasqualino", lecz mam nadzieję, że prędko nie opuści mego serca.


Addictum delirium will be soon.

Komentarze

  1. Zachęciłaś mnie do obejrzenia. A opiniami negatywnymi to ja dawno już się nie sugeruję, bo inaczej tylu dobrych filmów bym nie poznał...

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty