Tam i z powrotem po filmowym Śródziemiu - po 20 latach, a nawet do końca świata



W kilka spraw naprawdę ciężko uwierzyć. W 2021 roku Drużyna pierścienia w reżyserii Petera Jacksona kończy 20 lat! "Ale ten czas szybko leci - zupełnie w nieelficki sposób" - chciałoby się powiedzieć. Natomiast za rok 10 urodziny obchodzić będzie Niezwykła podróż, w co jeszcze trudniej mi uwierzyć, ponieważ o ile sfilmowana trylogia Władcy pierścieni sięga gdzieś mgliście w pierwsze lata mojego życia, Hobbit wydaje się być stosunkowo świeży. Należy jednak zaznaczyć, że "świeży" jest jedynie datą - gdyby zestawić Hobbita z Władcą pierścieni okazałoby się, że wysokość budżetu na korzyść wyprawy Bilba i krasnoludów do Ereboru nie wpływa absolutnie na jakość narracyjną czy
(o zgrozo!) jakość wizualną Niezwykłej podróży, Pustkowia Smauga Bitwy pięciu armii. Wszelkie wymyślone zestawienia - a można je tworzyć w nieskończoność, gdyż imaginarium fanowskie pozbawione jest limesu - wychodzą na korzyść Władcy pierścieni. Upływ czasu nie skaził Drużyny pierścienia, Dwóch wież i Powrotu króla. Co więcej, utwierdza oryginalną trylogię Jacksona z lat 2001-03 w statusie kultowości i filmowego klasyka, który ugruntował gatunek fantasy w świecie kinematografii ambitnej. Po Powrocie króla nie pojawiła się propozycja fantasy na równie wysokim poziomie i w dobie nadużywanego CGI nic nie wskazuje na to, by fantasy odzyskało swą świetność. 

Po powrocie do Śródziemia i generalnej powtórce Władcy pierścienia oraz Hobbita doszłam do wniosku, że oryginalna trylogia rzeczywiście, poza zamiłowaniem dla Tolkiena i jego świata, zasługuje na miejsce w sercu każdego kinomana. Pod względem narracji filmowej Władca wyszedł poza zakres zwykłego filmu typu "od miłośników gatunku dla fanów". Peter Jackson przetarł szlak dla szanującej się wizji fantasy. We Władcy zawarł coś co nazywam "uczciwym podejściem". Wiąże się to ze stworzeniem krain Śródziemia od podstawy scenariuszowej i scenograficznej wraz z bohaterami, których charakterologia została wdzięcznie przetłumaczona na język filmu, co przekłada się na świetne wybory obsadowe. Śródziemie Jacksona nie obraża fanów twórczości Tolkiena, nie razi wymagającego kinomana, nie przesadza z natężeniem sztucznych efektów. W prostszych słowach: elementy fantastyczne nie odstręczą nikogo, kto za fantasy nie przepada lub widzi w tym zwyczajną dziecinadę. Owszem dziecinność wpisuje się poniekąd w aspekt narracyjny LOTR, choć jest to związane nie
z poziomem dojrzałości, tylko nieprzeniknioną wyobraźnią i szczerością, o które posądzić można jedynie dziecko. Funkcjonuje to na korzyść motywów przygody, podróży i przyjaźni. Nieskrępowana wyobraźnia dziecka sprawia też, że Władca pierścieni nadaje się do powtórek i nie przytłacza mrocznym, niekiedy nieprzystępnym charakterem. To jest właściwie najcięższy grzech, który można trylogii z lat 2001-03 zarzucić, mianowicie gęstość negatywizmów ocierających się o depresję.
Z drugiej strony Peter Jackson dzięki temu osiągnął klimat tak gęsty, że można go nożem ciąć. 

Peter Jackson jest mistrzem dostosowywania budżetu do filmowego przekazu. Ze względu na rozmach Władcy pierścieni jest to trudne do uchwycenia, jednak fakt ten nie pozostaje niewidzialny, zwłaszcza jeżeli zaraz po Powrocie króla sięga się po Niezwykłą podróż. Żeby zrozumieć reżyserski geniusz Petera Jacksona warto sięgnąć po jego wcześniejsze dzieło - niskobudżetową Martwicę mózgu, czyli komediowy horror typu gore (notabene optuję gorąco za tym, żeby Jackson zrobił uwspółcześniony remake Martwicy z Elijahem Woodem w roli Lionela). Martwica mózgu przepełniona jest efektami praktycznymi, które wyglądają kapitalnie. Ich wiarygodność może wielu przyprawić o wymioty. Pomysłowość Jacksona nie ma tu granic, a jego umiejętność żonglowania budżetem kryje się tu
w najdrobniejszych szczegółach, których odkrywanie, będące częścią reżyserskiej narracji, może sprawić widzowi mnóstwo frajdy. 
W przypadku Władcy pierścieni dostosowanie zaskakująco niskiego budżetu do epickości produkcji (budżet każdej z części mieścił się w granicach 90 mln dolarów, budżet każdej z części Hobbita był
o około 40-50 mln większy) wiązała się z około dwuletnim okresem przygotowań. Dbałość o szczegóły i precyzja w tworzeniu światów Śródziemia przełożyła się na autentyczne hobbicie domki w Shire, które zostały stworzone od podstaw. Wnętrze zadbanej nory ziemnej Bilba skonstruowane zostało
w wymiarach dla ludzi i dla hobbitów, dzięki czemu twórcy zaoszczędzili na komputerowych poprawkach. Co ciekawe skala filmowania hobbitów i krasnoludów w obecności ludzi i elfów, to nic innego jak czysta matematyczna kalkulacja: kamerowanie postaci od góry lub od dołu, metr lub dwa za bohaterem wyższym, a w ostateczności kopanie dołków lub dobieranie odpowiednich stołków. Prostota. Władca pierścieni tryumfuje nad Hobbitem czy jakimkolwiek współczesnym dziełem fantasy techniczną prostotą, która w przewrotny sposób zadecydowała o monumentalności produkcji. Ograniczenie poprawek komputerowych oznaczało wzmożoną pracę scenografów, charakteryzatorów, projektantów, kostiumografów - kilkusetosobowa armia ciężko pracujących rzemieślników
z Richardem Taylorem na czele. Nagrodzony kilkoma Oscarami Taylor zaprojektował m.in. zbroje, wygląd orków czy kostiumy nacechowane indywidualnością każdego z przedstawicieli danej rasy czy królestwa. Ponadto Taylor współpracował z ilustratorami książek Tolkiena - Alanem Lee i Johnem Rowe. Dzięki ich pracy świat LOTR zyskał/zyskuje po latach autentyczność. Ten ewenement jak na początek lat 00. utwierdził rozbity bank oscarowy w 2004 roku. Wielu sądzi, że zrównanie w ilości nagród Akademii wraz z Titaniciem i Ben-Hurem to tak naprawdę ukoronowanie wszystkich trzech części Władcy. Jestem w stanie zgodzić się z tym fanowskim mrugnięciem oka, ale gdyby przeliczyć Władcę pierścieni z trylogii na jeden długi film, wyszłoby, że Jackson jest w pełni niezależnym rekordzistą, a jego Śródziemie zdobyło aż 17 Oscarów! Warto też przypomnieć, że w kategorii społeczności filmowej były to czasy, gdy Hollywood i gale filmowe pozostawały poza strefą wpływów wszelkiej poprawności, a filmy nagradzano jako dzieła. Warto jeszcze przy tym zauważyć, że Powrót króla na liście "epickiego kina hollywoodzkiego" figuruje jako ostatnia taka produkcja. 

Nie wiem czy to co napisałam mogę zaliczyć jako wstęp tudzież wprawkę pod komentarz do poszczególnych części filmowego Śródziemia, ale sądzę, że przejście do Drużyny pierścienia a zwieńczenie wywodu Bitwą pięciu armii będzie najbardziej satysfakcjonujące. 

Władca pierścieni: Drużyna pierścienia (2001)
Jeżeli się nie mylę Drużyna pierścienia była pierwszym filmowym powrotem do świata Śródziemia od czasu animowanego Powrotu króla z 1980 roku. Nie można się temu dziwić ze względu na rozwój grafiki cyfrowej, która znacząco udoskonaliła się na przestrzeni dwóch dekad od lat 80. do 00. Drużyna pierścienia wypracowała całe dobro, które otrzymaliśmy na przykład z filmów Carpentera czy Spielberga: Coś, Christine, E.T. czy Park jurajski technicznie się nie starzeją. A to jedynie czołówka wspaniałości, które sytuowały efekty specjalne na wyżyny. 

Drużynę rozpoczyna kultowe wprowadzenie "One to rule them all" odczytane przez Cate Blanchett, która wcieliła się w postać Galandrieli. Otwarcie niezwykle obrazowe wprowadza widza w świat,
z którym będzie miał styczność przez trzy filmy. Jest zapowiedzią różnych ras i symboliki. Mitologizuje sfilmowane Śródziemie i ta legendarność towarzyszyć będzie trylogii do końca. Aspekt mitologizacji to coś na co zwróciłam szczególnie uwagę podczas powtórki. Tolkien czerpał inspirację
z mitologii nordyckiej, celtyckiej, legend arturiańskich a nawet antycznych dziejów świata. Władca okraszony jest też wpływami chrześcijańskimi, choć są one bardzo subtelne, co podkreślał sam Tolkien, porównując swoje dzieło do Opowieści z Narnii swojego przyjaciela i nieformalnego rywala C.S. Lewisa, który otwarcie nawiązywał do religijności tworząc świat alternatywny. Mitologizacja
u Jacksona to nie tylko tło opowieści, ale przede wszystkim rozmowy o dziejach i przeznaczeniu,
a także wprowadzanie postaci, które w trakcie historii będą musiały wypełnić swoją misję oraz konkretnych rekwizytów, które powracają regularnie, formułując niekiedy narracyjną klamrę. To ostatnie świadczy o przemyślanym scenariuszu. Oczy cieszyć może natomiast kompozycja obrazu zaczerpnięta z arcydzieł malarstwa, m.in. z obrazów Gustave'a Moreau, prac ilustratorów zamieszczanych w tolkienowskich wydawnictwach i animowanego filmu Ralpha Bakashiego z 1978 roku.


W Drużynie pierścienia odkąd pamiętam znajduje się moja ukochana scena z całej trylogii, mianowicie pościg Nazguli za Arweną kierującą się z rannym Frodo do Rivendell. Scena jest fantastycznie sfilmowana i zmontowana - wielkie pokłony dla Andrew Leskina - po powtórce jeszcze mocniej doceniłam jego tytaniczną pracę. Kolejna scena, która mnie osobiście fascynuje to moment, w którym drużyna dociera do Lothlorien - spotkanie z Galandrielą, lament dla Gandalfa (z wokalizą Elisabeth Fraser w tle!). Elfom u Jacksona towarzyszy asceza, eteryczna świętość i filozoficzna przenikliwość. Elfickie postacie w oryginalnej trylogii pozostają niedostępne i objawiają się na wyższym poziomie energetycznym. Wydaje się to być oczywiste względem literackiego pierwowzoru, gdzie elfy zostały przedstawione jako rasa o smukłości ciała i umysłu - nieśmiertelni i przenikliwi, rzadko ludzcy
w uczuciach, choć przepełnieni empatią, nieludzko piękni i szlachetni. Piszę o tym, ponieważ elfy utraciły swą ascetyczność i czystość w Hobbicie, co jest dla mnie niewybaczalne. 
Przy okazji omawiania scen i nadmienianiu tego, czego zabrakło w nowej trylogii, kino fantasy rzadko liczyć może na sceny równie emocjonalne jak ta, w której ginie Boromir. Można się zżymać, że Sean Bean ginie w każdym filmie, tymczasem dramatyczność, która towarzyszy śmierci Boromira następcy króla Gondoru, fascynuje w tajemniczy sposób, ukazując w pełni heroiczne poświęcenie w obronie niziołków, a także konfrontacje z fantastycznie wykreowanym czarnym charakterem - Lurtzem z rasy Uruk-hai. Po raz kolejny warto podkreślić rolę charakteryzacji i umniejszenie roli efektów komputerowych. Charakteryzacja Uruk-hai oraz każdego z orków, który pojawia się w zbliżeniu została stworzona od podstaw. Wygląda genialnie. Co do śmiercionośnego Lurtza, widzę w nim pewne porównanie do Dartha Maula, który pojawia się w pierwszym epizodzie Gwiezdnych wojen - genialny czarny charakter i wyborny wojownik, którego uświadczyć można (niestety) tylko w jednej części. 

Podsumowując Drużynę pierścienia - w dzieciństwie mogłam powiedzieć, że była to dla mnie filmowa miłość, potem niekoniecznie lubiłam wracać do Śródziemia. Ostatecznie po powtórce w życiu dorosłym już w pełni świadomie uznaje Drużynę za arcydzieło i niedościgniony pierwszorzędny film fantasy, z którym czuję się związana. Spełnia też moje mityczno-celtyckie potrzeby wykorzystując romantyzm ścieżki dźwiękowej Howarda Shore'a oraz towarzyszących mu Enyi w utworach Aniron
i May It Be, czy wspomnianej wyżej wokalizie Elisabeth Fraser. 

Władca pierścieni: Dwie wieże (2002) 
Podobno najsłabsza część z trylogii. Jeżeli nawet Dwie wieże odbiegają (minimalnie) od Drużyny pierścienia i Powrotu króla, to wygrywają za sprawą najlepiej rozegranej bitwy. Rozegranej filmowo rzecz jasna. Wszyscy znawcy na hasło bitwa w Dwóch wieżach automatycznie odczytają to jako Helmowy Jar, czyli starcie sojuszu ludzi i elfów z bezwzględną armią orków wysłanych z Isengrardu przez Sarumana. Reżyseria bitwy o Helmowy Jar jest przepełniona dramaturgią. Zyskuje na autentyczności w motywach strategicznych i cieszy kolorytem samej walki -  wystarczy wspomnieć jedynie zjazd Legolasa po schodkach - coś niedorzecznie wspaniałego i cieszącego oczy w całym rozhulaniu. Helmowy Jar - wielkie pokłony dla ekipy oświetleniowców - przykład na to, że bez problemu można nakręcić kilkunastuminutową scenę walki rozgrywającej się w nocy bez zbędnego oczopląsu. Odwołuję się teraz do spartaczonego ostatniego sezonu Gry o tron i kompletnie nieangażującej bitwy o Winterfell, tak szczodrze porównywanej do Helmowego Jaru. Nawiasem mówiąc wstyd w jakikolwiek sposób porównywać Grę o tron do Władcy pierścieni, ze względu na namnożenie prymitywizmów w telewizyjnej ekranizacji sagi George'a R.R. Martina. Doprawdy żałosna jest skala Gry o tron przy szlachetności Władcy pierścieni. Koniec i kropka. Zdania nie zmienię. 
Dwie wieże nie samym Helmowym Jarem stoją, gdy na wielowątkową scenę wkracza Gollum. Jego zarys w Drużynie pierścienia był jedynie drobnym naparsteczkiem możliwości aktorskich Andy'ego Serkisa - aktora stworzonego do noszenia maski CGI, tak by nie było w tym cienia żenady. Pojawienie się Golluma sprawia, że na moment zapomina się jaki film się ogląda. Na przemian ludzki i dziki, wdzięczny i opętany skarbem Gollum w wykonaniu Serkisa kradnie show. Dzięki temu wędrówka do Mordoru skupiła wokół siebie najlepszych aktorów Władcy, choć powinnam napisać - najtrudniejsze postaci do odegrania: Frodo, Sama i Golluma/Smeagola. Elijah Wood, Sean Astin i Andy Serkis
w moich oczach zyskują status aktorskich tuz. Zwłaszcza kreacja Wooda trzyma fabularnie Władcę 
w ryzach. Wielkie brawa, tym bardziej, że często zaszufladkowuje się go jako postać, jako Froda,
a zapomina się jakim wspaniałym jest aktorem. Pod wieloma względami Wood i Astin przez całą trylogię mieli najtrudniejsze emocjonalnie sceny do zagrania. Nie pomyślcie, że jestem jednostronna. Trylogia LOTR jest fantastycznie obsadzona i zagrana na wszystkich poziomach.
Role pierwszoplanowe Iana McKellena, Viggo Mortensena, Orlando Blooma czy Jonathana Rhysa-Daviesa komponują się idealnie z drugoplanowymi perełkami: Karlem Urbanem jako Eomerem - dowódcą szarży Rohanu, Davidem Wenhmanem w roli Faramira, Mirandą Otto w roli Eowiny, Bradem Dourifem jako Grimą "Gadzim językiem" czy Craigiem Halderem w roli wojowniczego elfa Haldira. Po powtórce nie mogę ukrywać radości z powodu nagromadzenia tylu aktorskich osobowości. 

Na deser - Emiliana Torrini w niezwykłej piosence Gollum's Song. Pieśń o tyle lepsza, o ile zagłębi się w jej słowa. 


Władca pierścieni: Powrót króla (2003)
Nikt nie lubi pożegnań, ale wszyscy kochamy przygody. Jako finałowa część Powrót króla wzrusza najbardziej, przez co zasmuca i zmusza do powrotu lub dalszego zagłębiania się w tolkienowski świat. 11 Oscarów mówi samo za siebie. Elijah Wood i Sean Astin osiągnęli szczyt, a wtórują im w tym nostalgiczna melodia Shore'a, dopełniona przez Into the West w wykonaniu Annie Lennox. Nasunęła mi też się refleksja, że dla Śródziemia, podobnie jak dla Jamesa Bonda, powinny śpiewać tylko kobiety.
W dodatku Powrót króla ukazuje siłę kobiet, która przez całą trylogię akcentowana była wdzięcznie. Widać to w scenie, w której Eowyn zabija lorda Nazguli. Nowocześnie a jednocześnie bardzo naturalnie brzmi tu króciutki dialog: "Żaden mężczyzna nie jest w stanie mnie zabić - Nie jestem mężczyzną!" Przy całej monumentalności Powrotu króla w pamięć zapadają mini-scenki: Frodo, Sam, Pipin i Merry świętujący w ciszy przy porozumiewawczych uśmiechach, Galadriela objawiająca się Frodowi w drodze do Mordoru, ostatni uśmiech Frodo na przystani. Nie będę zagłębiać się w wątki, które można by podporządkować pod zależności związane z II wojną światową. Przypomnę, że literacki pierwowzór Władcy powstawał na przełomie lat 30. i 40. Tolkien zaprzeczał jakimkolwiek porównaniom do II wojny światowej, uznając Władcę pierścieni tylko i wyłącznie za uniwersalną opowieść o walce dobra ze złem. Nie oznacza to, że sama warstwa literacka nie została podświadomie zainspirowana przez ówczesne napięcia społeczno-polityczne. Z dzisiejszego punktu widzenia można pobawić się w liczne interpretacje. Coś zaś się tyczy meritum Powrotu króla - arcydzieło.

Teraz będzie jednak o wiele gorzej...

Hobbit: Niezwykła podróż (2012)
Powrót do Śródziemia, który miał być przekonywujący a stał się nierealny. Do twórczej spółki Peter Jackson, Fran Walsh i Philippa Boyens dołączył Guillermo del Toro, który podobno stał się głównym scenarzystą Niezwykłej podróży. Bądźmy szczerzy - sama koncepcja rozszerzenia około 300-stronicowego Hobbita do trzech filmów o metrażu oryginalnej trylogii wydaje się być szaleństwem. Za to szaleństwo odpowiadał przede wszystkim del Toro, a sam Jackson nie miał czasu by się przygotować. To już nie było jego Śródziemie. Wejście w "stare śmieci", czyli otwarcie w Shire
z Ianem Holmem i Elijahem Woodem jest najlepszą częścią filmu. Jednocześnie liczne nawiązania do Władcy pierścieni trzymają Hobbita w ryzach. Wybór Martina Freemana do roli Bilba wydaje się być po prostu bezpieczny. Nie oznacza to jednak, że Martin Freeman udźwignął Hobbita jako główny bohater. Nie można zrównywać go z Elijahem Woodem. Piszę to z żalem, przy całej swojej sympatii do Freemana, który na ogół sprawdza się w rolach komediowych. Poza sceną z Gollumem (Andy Serkis był ponadto reżyserem drugiego planu) Niezwykła podróż nie zapada w pamięć i nie angażuje.

Hobbit: Pustkowie Smauga (2013)
Sytuacja się skomplikowała. Podobno gro scenariusza do drugiej części napisał Peter Jackson. Trudno uwierzyć, biorąc pod uwagę wszelkie zależności Pustkowia Smauga, które czynią część drugą Hobbita, jak również część przynależną do świata Śródziemia, najgorszym filmem w serii. Nie ma tu scenariusza, dialogi są bolesne dla ucha. Jeszcze gorsze zdaje się tu być natężenie CGI, które sprawia, że Hobbit wizualnie przypomina bardziej Warcraft, a nie świat z mozołem przygotowany wcześniej przez rzemieślników Władcy pierścienia. Gdy oglądam materiały making of z Hobbita nie mogę się nadziwić, że aktorzy odnajdują się w blue i green screenach. Jestem dla nich pełna podziwu, choć już niekoniecznie dla ich aktorskiego emploi. Fatalnie dobrana jest tu Evangeline Lilly w roli elfki Tauriel. Sam romans z krasnoludem Kilim absolutnie mi nie przeszkadza. Wybór aktorki jest szalenie nieadekwatny, gdyby przyrównać Lilly do wcześniejszych elfic, chociażby do przepięknej Liv Tyler. 
Im głębiej w Pustkowie, tym gorzej. Bez polotu w piosence finałowej I see fire Eda Sheerana. 

Hobbit: Bitwa pięciu armii (2014)
W zaskakujący sposób poleciało tu więcej głów niż w Powrocie króla, a piątą armią okazał się być Legolas. Można jedynie się śmiać, ponieważ forma wizualna jest fatalna, ale na szczęście sama bitwa
i napięcie przed bitwą są dramatycznie przekonywujące. Pojawia się motyw szaleństwa związanego
z władzą, przekomarzania krasnoludów z elfami, interesujące machiny wojenne i zwierzęta bojowe. W swojego bohatera, krasnoluda Thorina Dębową Tarczę, wczuł się w końcu Richard Armitage! Sumą - całkiem zgrabna rzeź, która miała się nie udać, ponieważ generalnie film miał się nie udać. Bitwa pięciu armii to cud. Del Toro uciekł z tonącego statku, kiedy jeszcze mógł, pozostawiając Jacksona
w kompletnym rozgardiaszu. Przy całym nieładzie jestem jednak w stanie zaryzykować i powiedzieć, że Bitwa pięciu armii jest najlepszą częścią Hobbita. Absolutnie niewybitną, gdyż wykoślawioną, ale nietraktującą siebie do końca poważnie, a ja szalenie cenie filmy bez pompy. 
Ostatecznie Billy Boyd, czyli Pipin Tuk z Władcy pierścieni, kradnie serca i pokrzepia utworem The Last Goodbye.

Pytanie czy po Hobbitach (które na siłę z książki dla dzieci stają się filmem dla starszych odbiorców, mimo bezwarunkowej niedojrzałości) może być jeszcze gorzej? Filmowy powrót do Śródziemia wydaje się być tylko kwestią czasu, ponieważ Amazon przygotowuje serial zatytułowany Władca pierścieni, choć fabularnie korzystać będzie bardziej z Silmarillionu. Straszna wydaje się być uwspółcześniona perspektywa dostosowana do widzów Gry o tron czy Wiedzima. Siłą ekranizacji Tolkiena, generalnie to co uwodzi w literaturze fantasy klasycznych angielskich autorów: Tolkiena, C.S. Lewisa, Terry'ego Pratchetta czy Richarda Adamsa, to brak prymitywności i toaletowego humoru. Tolkien naznaczony jest wojną, a więc świat Władcy nie pozostaje wolny od smutku czy brutalności, brak tu jednak ludzkich popędów, które tak uwiodły masy w Grze o tron. Trzeba też rozgraniczyć brutalność a agresję. Pewną dozę brutalności odnajdziemy w dziełach klasycznych, co wpływa - najczęściej korzystnie na sposób prowadzenia opowieści, kształtuje dramaturgię i rozwój wydarzeń. Natomiast agresja w kinie,
w telewizji czy jakimkolwiek innych współczesnym nośniku kultury to coś co zakorzeniło się
w świadomości zdezorientowanych odbiorców, dla których nie ma już nic innego prócz formuł stworzonych przez Netflixa, przy czym Netflixa należy czytać tu jedynie jako przenośnie współczesnego świata. 
Tymczasem geniusz licznych powrotów dla Władcy, do klasycznego świata fantasy, kryje się
w możliwości oderwania od ludzkich codzienności i słabości, a objawia się jako nieoczywista chęć przejścia do innego świata przez szafę, zagłębiania się w tajemnice króliczej jamy czy powtórnego zmierzenia się z Okiem w tej niesamowitej wyprawie będącej niczym innym jak walką dobra ze złem.


Komentarze

Popularne posty