Bezsenne kino: Kapitan Pullman na tropie

Gdy brytyjski Guardian publikuje w czerwcu ranking najlepszych filmów o zombie - wiedzcie, że coś jest na rzeczy. Gdy Filmweb umieszcza siedem filmów typu gore, które w założeniu miały być najlepsze - coś trzeba poprawić. I obiecuję Wam oba podobne rankingi raz jeszcze w październiku - będą co prawda subiektywne a przy tym soczyste. No, ale wróćmy do inspirowanego publikacją Guardiana Bezsennego Kina i mniej sztandarowego kina zahaczającego o zombie movie. Jest to film ciekawy dzięki swej wyjątkowości - zrealizowany przez wybitnego reżysera Wesa Cravena "Wąż i tęcza" z 1988 roku.

Fabuła żyje między "Harrym Angelem", "Wywiadem z wampirem" a Indianą Jonsem. Naukowiec Dennis Alan na prośbę koncernu farmaceutycznego zostaje wysłany do Haiti ogarniętego tajemniczą chorobą spowodowaną przez nieznaną substancję zamieniającą ludzi w żywe trupy. Spokojnie, nie ma tu odchyłów w stronę zombie apocalypse, absolutnie nic do czego przyzwyczaił nas George Romero. Koncepcja Cravena jest złudna, ociera się o system wierzeń i kultu voodoo. Widz podczas seansu nie będzie w 100% wiedział, że głównemu bohaterowi coś przytrafia się na serio. I to jest w tym świetne, ponieważ stawia na paraboliczne ukazanie zakłamania korupcyjnych związków farmaceutycznych. Jeżeli wirus ebola został wywołany sztucznie, dwadzieścia kilka lat wcześniej ten ciąg przyczynowo skutkowy można było zobaczyć w "Wężu i tęczy".

Pod względem realizacyjnym niestety nie jest to najlepszy film Wesa Cravena. Mimo genialnej, gęstej atmosfery i erotyzmu rodem z "Ludzi kotów", "Wąż i tęcza" delikatnie trąci myszką. Nie oznacza to, że elementu zaskoczenia nie ma a film nie potrafi wzbudzić lęku. Dla opornych zaznaczam też, iż nie jest to klasyczny horror, a groza budowana jest tu na zasadzie osaczania i bezradności głównego bohatera. Najlepsze twórcy zostawiają sobie na finał. W między czasie reżyser ze znanym sobie wdziękiem lubuje się w interpretacji snu i meandrach nocnej jawy. Ostatecznie Wes Craven jest wierny samemu sobie co niesie za sobą oryginalność i smaczki. Bill Pullman po raz kolejny udowadnia, że jest bardzo dobrym aktorem. Jednak moje serce kradnie muzyka Brada Fiedela (i nie wiem który to już raz), który staje się dla mnie królem ścieżek dźwiękowych w filmach grozy. Swego czasu płyta lub winyl z muzyką z "Węża i tęczy" był arcyrarytasem i marzeniem kolekcjonerów.  Ciekawostką jest, że autor literackiego pierwowzoru Wade Davis zażyczył sobie, by film wyreżyserował Peter Weir a w roli głównej wystąpił Mel Gibson. Trudno mi wyobrazić sobie owe połączenie, choć wierzę, że Davis nie miał nic przeciwko wizji Cravena.

Komentarze