"Double Trouble" - premierowa recenzja Bridget Jones 3 (2016)

Powroty po latach łatwe nie są. Na przestrzeni kilkunastu lat przerwy od najlepszej filmowej przyjaciółki, świat popędził do przodu jak Robert Kubica podczas ostatniego wyścigu. Bridget Jones niczym wielki rajdowiec powraca w wyśmienitej formie,
z kilkoma sukcesami: od strony realizacyjnej i twarzą Renee Zellweger (nie tak źle jak zazdrośnicy przewidywali).

Tym razem 43-letnia już singielka stawia czoło innym, choć podobnym wyzwaniom. Jej kariera dziennikarska nabrała rozpędu - zamiast pokazywać własnej pupy widowni, jako informatorka
z reżyserki Hard News, może pokazywać tyłki innych, zawsze wychodząc ze znanym dla siebie urokiem z opresji i zdrowym podejściem do życia. Kilka na pozór racjonalnych zmian wprowadza w życiu osobistym. Dwaj mężczyźni jej życia odeszli (jeden Pan Darcy żonaty, o drugim rozpisywać się nie będę), otacza ją przeświadczenie o bezdzietności i staropanieństwie. Ze szczęściem i żalem przygląda się rodzinom jej przyjaciół, którzy uchodzili za wiecznych singli. Tymczasem w porywie szaleństwa na festiwalu, wpada w ramiona przystojnego Amerykanina Jacka (zaskakujący Patrick Dempsey), wkrótce jednak Mark za nią zatęskni. Dalszy rozwój fabuły rozwija oryginalny tytuł, czyli "Bridget Jones Baby", szykują się podwójne kłopoty, gdy nie wiadomo kto jest ojcem dziecka: miłość życia czy czarujący milioner z matematycznym wzorem na zakochanie.
W całym roztargnieniu kontynuacja uwielbianej komedii romantycznej jest wzruszającym podsumowaniem "starej panny" w kontraście do nowego oblicza Bridget, zawsze fajtłapowatego ale pełnego mądrości i ciepła. Na taki film zasługiwała bohaterka oraz Zellweger, której już wielu zapowiadało koniec kariery. Powrót po kilku długich latach był miodem na serca fanów. Genialne trio stworzone z Firthem oraz Dempseyem przynosi mnóstwo uśmiechu i niepewności ku uciesze fabularnej.
Twórczynie, czyli główne scenarzystki Helen Fielding oraz Emma Thompson (pojawiająca się jako wszechwiedząca pani ginekolog sypiąca komentarzami rodem konferansjera) mając trudny orzech do zgryzienia, nie podzieliły widownie, robiąc wszystko by dogodzić jak największej grupie odbiorców nowych oraz pamiętających czasy świetności Jones, którzy powracają do kin z sentymentem. Stąd urywane "All by myself" ustępujący tabloidowym szlagierom. Soundtrack, nastawiony na młodszą publikę, uchodzi w tle wobec sympatycznej konwencji. Nagle Ed Sheeran staje się równym gościem a Ellie Goulding zaskakuje mocnym głosem. Odpowiedni dobór utworów pokazuje również jak ważnym środkiem jest muzyka w filmie. Od strony reżyserskiego tworzenie miniscenek, gdzie głównym atutem jest odpowiednia mina lub chwilowe uczucie, dobrze dobrana piosenka jest najlepszym przerywnikiem. W komediach romantycznym mamy mnóstwo takich scenek, podobnych aluzji i Brytyjczycy jak żaden inny naród na świecie udowadniają, że nikt nie dorównuje im w tworzeniu przeuroczych opowieści. Co ważniejsze potrafią krytykować samych siebie (oczko w stronę angielszczyzny, skostniałych pedantów) i wrażliwie powracać do przeszłości - dla sentymentalistów są to sceny z wcześniejszych filmów o Bridget.
W tle twórcom udaje się uchwycić problemy globalne: media, multi-culti, zagwozdki polityczne, stowarzyszenia gejowskie, katolickie. Według postawy Bridget oraz magicznego przekazu filmu, można rzecz: "To nie jest czas w życiu, to życie zaklęte w czasie - najważniejsze to radosne nastawienie do życia i odrobina uśmiechu każdego dnia".
Cóż, widzowie i tak będą się zastanawiać nad sprawą miłości najprawdziwszej a wyborem jurnego Amerykanina.

Moja ocena: 8/10 szarżujcie do kin, bo wraca miłość. Wraca głupotka, Wracają różowe okulary, przeciw wróciła WIELKA BRIDGET JONES.

PS! Podpowiem w tajemnicy, że materiał na część czwartą istnieje.
I będzie on tak śmieszny, że problem marudzenia rozwieje.

Coś tam tego z Johna Keatsa.

Komentarze

Popularne posty