Poetyckie wieczory w baśniowe soboty - Czlowiek, który spadł z gwiazd

Sobota, wieczór po dniu pełnym zajęć - przypomniało mi się, że mam do spełnienia ważny obowiązek. Po pierwsze - napisać artykuł, po drugie - wyspowiadać się z bowizmu. Jakkolwiek zmęczona bym nie była, obiecuję włożyć w to całe serce oraz umysł, długo przez Bowiego karmiony. Ponadto obiecałam. Szczerze powinnam się przyznać, że nie wiem od czego zacząć.

Może od maski Bowiego - wielu znanych lub tych skrywanych. Za każdym wizerunkiem scenicznym krył się prawdziwy David, a jeszcze głębiej ktoś kogo nie znamy. Więc za każdym razem gdy oglądam pamiętny występ w Top of the tops, zastanawiam się co kryje się pod czarującym uśmiechem, filuternie zagrażającym znanemu porządkowi oraz glamowej przyszłości - Bowie oznacza pójście na przód oraz zmiany, dlatego miał tak olbrzymi wpływ na artystów z różnych pokoleń i różnych dziedzin. Nie był symetryczny, nie dał się dopasować. Jeżeli coś zaczęło mu przeszkadzać szedł dalej (przede wszystkim jako osoba niezwykle ambitna, wkładał porażki między bajki, czując sukces zanim jeszcze go odniósł - mimo iż wielu w niego wątpiło). Jego zachowanie - oczywiście pełne ekstrawagancji i artyzmu zachowywało przedsiębiorczość. Czasami towarzyszyła temu epokowa ciekawość, lecz z najgorszych sytuacji podnosił głowę do góry, jakby nie było lepszych - jest tylko David Bowie i moc ma tylko siła umysłu i niepojęta dusza geniusza. Obdarzony był wyjątkowym talentem, który we wczesnych dniach pielęgnował oraz szczęściem - szansą wykorzystaną.
Gdy zrzucił maskę Ziggy'ego Stardusta i przebrnął amerykańskie natchnienie, został mistycznym Thin White Duke'm marzącym o powrocie z Ameryki do Europy. Wszyscy uważają "Station to Station" jako dorobek mroczny, przepełniony antyglamową pełnią i w ogóle wychodzącą naprzód jakiemukolwiek powstającemu nurtowi w muzyce. Z drugiej strony mamy pierwsze odwołanie do Kraftwerku, mocy enigmatycznego Berlina oraz  pociągającemu instrumentowi, czyli syntezatorowi.
Po przejściu na odwyk z Iggym Popem - tak to uroczy wykorzystany przeze mnie cytat - nastał okres najbardziej baśniowy - genialne albumy powstałe we współpracy z Eno - "Low" czy "Heroes". Ten pierwszy posiada nierealną piosenkę "Warszawa" - Bowiemu wystarczyło kilka minut wyjścia z pociągu na warszawskim dworcu, parę oddechów pośród smętnych realiów ówczesnej Polski by powstało mu arcydzieło. Na "Heroes" skupię się w przyszłości w osobnym artykule.
W takich chwilach rzeczywiście mam wrażenie, że David Bowie to człowiek z innej planety. Niczym w filmie Roega, gdzie gra główną rolę - przybył skądś w jakimś celu na Ziemie. Jako planetarna istota obdarzył nas najwspanialszymi dźwiękami na świecie ( jednymi z najpiękniejszych).
Przyszły sukces komercyjny po "Trylogii berlińskiej", uznawany za najbardziej przystępny przez większość słuchaczy to pozorne odsłonięcie się Bowiego za sukces "Let's dance". Uważam, że określenie pozbycia się wszelkich zasłon jest nieodpowiednie, ze względu na nieobliczalność Starmana. Gdyby podjąć się wszystkim aluzją w twórczości Davida, nie ma mowy o dokładnej interpretacji a nawet o zrozumieniu. Wszystko wydaje się po prostu nie z naszego świata.
Po śmierci Bowiego wyobrażałam go sobie jak powraca spełniony i pozbawiony bólu na swoją planetę. Czasami rzeczywiście zastanawiam się czy jest tam gdzieś nad nami, czy załamuję ręce z rozpaczy nad kierunkiem w którym zmierza świat czy jednak cieszy się, dostrzegając ostatki szczerych uczuć między ludźmi.

Komentarze

Popularne posty