Robin Hood śpiewa punk - recenzja "London Town" (2016)


Reklamowany jako "List miłosny do The Clash", "London Town" Derricka Borte można było wziąć w szeroką wątpliwość, jednak najlepsze są rzeczy, które trafiają przypadkiem, o ile przypadki nie istnieją. W Polsce "London Town" nie miał szerokiej dystrybucji. O filmie dowiedziałam się dopiero z reklamy dotyczącej wydania DVD - uwaga! w wersji limitowanej z dwoma plakatami The Clash, których użyto w filmie i drukowano prawdopodobnie w latach 70. Następnego dnia zdobyłam płytę razem z "Hollywood" Bukowskiego. Takiej okazji nie mogłam przepuścić. 

Dotychczas na In My Secret Room zapędzałam się przede wszystkim jako zagorzała fanka Depeche Mode. Odkrycie Depeche Mode w porównaniu z fascynacją The Clash to dzieje najnowsze mojego żywota. Joe Strummera i spółkę pokochałam za pamiętne wypełnienie dramatycznej sceny "Billy'ego Elliota". Nawiasem mówiąc, żaden inny film nie wyrobił tak mojego gustu muzycznego jak "Billy". 
"London Calling", które wówczas usłyszałam wydało mi się wtedy utworem buntowniczym, na miarę czegoś o czym nie miałam pojęcia, a wydawało mi się bardzo mądre i oczywiste. Dla małej dziewczynki punk nie może być oczywisty, tak jak nieoczywisty jest w wydaniu The Clash. 
Sex Pistols i angielska anarchia przy filozofii Clashów wydaje się krzykiem o wdziękach rozprutej Maryny. Co gorsza obecnie większość  - lub osoby z kontrkultur w stosunku do punku - wyobrażają sobie ruch drugiej połowy lat 70. jako samoistne wrzeszczenie i buntowanie się przeciwko czemuś irracjonalnemu. Obecnie nawet Johnny Lydon jest temu przeciwny, choć nie zatracił swojego łotrowskiego ducha walki i politycznej krytyki. Reżyser Bolte i scenarzysta Matt Brown oferują nietuzinkowe spojrzenie na tamte czasy, choć ich odsłona jest prosta i nieskomplikowana a z uczucia do The Clash, punk nabiera pozytywnego oblicza, pod którym kryją się sprawiedliwość: walka z nacjonalizmem i rasizmem, równość i wszechobecna krytyka "dojących klasę robotniczą rządzących" (przy rewolucji muzycznej NIE ma to związku z komunizmem) oraz co ciekawe potępienie leniwych środowisk, które oprócz pijackiego żempolenia nic nie zrobiły. Punk od czasów spojrzenia Juliana Temple'a nie był tak kolorowy. 
Ale to wszystko przebitka dla głównej opowieści o czternastolatku z ponurego miasteczka spod stolicy. Shay (Daniel Huttlestone, znany jako Gavroche z "Nędzników" - utalentowany chłopak) miłości do The Clash ulega na granicy rodzinnego kryzysu: żyje z rezolutną siostrzyczką i ojcem prowadzącym podupadający sklepik z fortepianami i pianinami. Gdy ojciec Shaya ulega wypadkowi a komornicy zaczynają upominać się o zaległe wpłaty, chłopak samodzielnie będzie musiał uporać się z wyzwaniami świata dorosłych. W między czasie poznaje nastoletnią punkówę Vivian (idealna Nell Williams), która mogłaby być wzorcem dla filmowej opowieści o  Vivian Westwood. Dziewczyna zagłębia go w świat rozrywki i filozofią Strummera. Paradoksalnie "London Town" jest dziełem idei, która zaczyna się od nastoletniego światopoglądu do statusu idola - rewolucjonisty w skórzanej kurtce, z gitarą i bezkrwawą wizją. W tym świecie bójki ze skinami wpisują się w obecną sytuację światowej nacjonalizacji i mojego wyobrażenia o tym, że współcześnie mamy za mało punków. Ponadto - rzeczywiście możemy się zastanawiać czym jest "anarchia", jeśli jest pustotą. 
Grany przez Toma Hughesa konkubent matki Shaya - wypowiada najważniejsze słowa w filmie: "Co jest ważniejsze: prawda czy wolność od niej". Po seansie można sobie dopowiedzieć jak istotne są nadzieja i starania. Świadomy bunt - może być najsilniejszą bronią, a The Clash dowodzą, że w cale nie należy nikogo krzywdzić, by się przeciwstawić.
Niesamowite jest jeszcze to, że wszystkie spisane powyżej myśli zamknięte są w nieskomplikowanej fabule, która ma w sobie mnóstwo pozytywnych wymiarów. Dzięki temu "London Town" pozostaje ciekawy i nie męczy a lekkość narracji pozwala na wyeksponowanie postaci i zabawę punkową konwencją. Wisienką na torcie są wykonania utworów The Clash i Jonathan Rhys Meyers jako Joe Strummer, którego po "London Town" okrzyknęłam obłędnym manipulatorem - był cudowny.
Moja ocena: szczere 9/10. Żałuję, że nie zdobyłam bluzki z The Clash. ⭐🎸☮

Komentarze

Popularne posty