Sylwetka dnia: James Woods

Aktor nie musi być najpiękniejszy. Ma być czarodziejem, który swoją grą rzuca uroki na publiczność, zdobywając jej serca. Jest narzędziem dla reżysera, będąc przedmiotem wyobraźni; manipulatorem
i ryzykantem, z nosem przy doborze ról; elokwentnym erudytą podczas wywiadów; alfą i omegą. Nikt inny nie spełnia tych wymagań lepiej od dzisiejszego solenizanta Jamesa Woodsa. Przeoczyłam tylko, że ma okrągłe 70 lat, zatem jest co świętować. 

Kariera pochodzącego z Veral w Utah Woodsa jest czystym przypadkiem, będąc nastolatkiem nie myślał o aktorstwie na poważnie. Jeszcze przed collegem zaczął studiować algebrę, jako samouk opanował grę na gitarze i  interesował się wstąpieniem do policji. Nie powinno to nikogo dziwić. Woods to jeden z najinteligentniejszych przedstawicieli Hollywood. Jego IQ wynosi 180. Należy do Mensy i jest niezrównanym rozmówcą. W młodości uległ poważnemu wypadkowi: szkło okienne peszyło na wylot jego ramię. Po operacji i założeniu kilkudziesięciu szwów ręką na długo pozostawała niewładna. Kariera strażaka, policjanta, sportowca oddaliła się w siny dal. 
Pierwsze niewielkie role czekały na niego pod koniec lat 60 i na początku lat 70. Zagrał również
w reklamie fasolek. Pierwszy sukces  procentującego aktora przyszedł niedługo po tym. W roku 1972 zagrał główną rolę w rewelacyjnie napisanych "Gościach" Elia Kazana, następnie czekały go epizody u boku błyszczących już Jamesa Caana w " Graczu", Roberta Redforda w "Tacy byliśmy". Spośród ról trzecioplanowych popisowe wykonania Woodsa pochodzą z "Mroków nocy" gdzie wcielił się w charyzmatycznego Quentina; "Choirboys", gdzie mógł wcielić w życie policyjne doświadczenia oraz w 1978 roku w znienawidzonym przez Europejczyków miniserialu "Holocaust". Serial jak serial, traktuje  historię po łebkach, aczkolwiek subtelna gra Woodsa podwyższa ocenę o kilka gwiazdek. Właśnie wtedy wpisywał się na listę wschodzących gwiazd kina.
Renesans dla Woodsa to koniec lat 70 i lata 80. Pomijając dwa rozwody, odnajdziemy tu największe sukcesy zawodowe: od rewelacyjnie złowrogiego popisu w "Cebulowym polu", przez dwa arcydzieła, czyli "Wideodrom" Cronenberga i "Dawno temu w Ameryce" Leone,  kultowe "Przeciw wszystkim", gdzie wcielił się w zrozpaczonego kochanka, po pierwszą nominacje do Oscara, za rolę skorumpowanego dziennikarza w "Salwadorze" Stone'a. Wobec charyzmy jaką Woods rozpostarł przez pierwsze dwie dekady swojej nietuzinkowej kariery, ogromną szkodą jest, że porzucił aktorstwo na korzyć publicystki twitterowskiej i krytyki demokracji. To przykre. 

Znany ze swojego obecnego zaangażowania politycznego (i afe głosowania na Donalda Trumpa 
i tolerowania budowania murów na amerykańskich granicach, wymieniać dalej nie będę, bo Woods bądź co bądź jest moim ulubieńcem od chwili, gdy zobaczyłam go u Leone), nie traktuje krytyki własnej osoby na poważnie. Przyjmuje zgrywy na jego osobę prowadzone w "Family Guy" lub tak jak tu w "Simpsonach", gdzie wypada genialnie. 

Czytając propozycje ról, które odrzucił lub produkcji, do których nie został zaangażowany - mógł być Hanem Solo - i dzisiejszą działalnością protrumpowską, którą prowadzi, robi mi się przykro, ponieważ środowisko filmowców nie wykorzystali jego talentu i wielowymiarowości na tyle ile powinni. 
Cóż... wszystkiego najlepszego Jamsie Woodsie, powodzenia w dalszej ziemskiej egzystencji
i powrotu do tworzenia. Szczęścia. 
Dla solenizanta wybieram najpiękniejszą piosenkę świata - "Against All Odds" Phila Collinsa, pochodzącą z filmu, w którym grał Woods. 


Komentarze

  1. James Woods to chyba jeden z najbardziej niedocenionych aktorów w historii. A szkoda. Ciekawe jak by wypadł we "Wściekłych psach", gdyby nie jego agent...

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty