Godzina z płytą... - "Paradygmat czarnych mas" - Music For A Masses (1987), Depeche Mode

Depeche Mode to jeden z tych zespołów, o którym przyszło mówić kanoniczny. Wyznacznik pewnego nurtu oraz wyciąganie najlepszych inspiracji: w tym przypadku chodzi o Davida Bowiego i elektroniczny zespół znad Renu Kraftwerk. Gahan i spółka poszli o krok dalej w przeciwieństwie do swoich kuzynów, których laik muzyczny bez wzruszenia zaliczyłby do tej samej artystycznej kategorii, a przecież OMD czy Japan nie wyszli poza horyzont lat 80. i obciachowych sweterków uszytych przez poczciwą angielską ciocię na imieninach. 
The Meaning Of Love - ulotnego uczucia zrozumiałego przez każdego sympatyka Depeszy leży w zbawiennej lekkości zjednywania sobie młodych umysłów: ab ovo gdybyśmy wzięli pod uwagę mgliste początki na tanich syntezatorach, renesans czasów Alana Wildera i kanonizacje dekadenckiej aury "Songs Of Faith And Devotion" oraz "Ultry". Jednak te następstwa są zbytnim wybiegiem w przyszłość,  ponieważ skupiamy się na latach od 1987 do 1988, czyli od początku nagrywania "Music For The Masses" w paryskich i londyńskich studiach pod wodzą wytwórni Mute. 
Poprzednia płyta "Czarna celebracja" rozpoczęła kult czarnych mas - przez krytyków nazywanych black mess - i w tym miejscu rozpoczyna się fenomen realny DM. Reszta to rzeczy relewentne, ciekawe politycznie i kulturowo, ale mające się podrzędnie do berlińskiego porządku Martina Gore i jego złamanego serca. 
"Już teraz oficjalnie na czarno" - podsumuje to Andrew Fletcher a zaraz za nim kult devotee. 
"To już coś więcej niż zespół" - powie Wilder, nieco sarkastycznie gdy otrzyma pełnie władzy producenckiej przy pracy nad "Muzyką dla mas". Gore zmienił o 360* tematykę tekstów. Odtąd miłość nie będzie namiętna tylko dziwna, przyjaciele pomoci a polityka zmieszana 
z seksualnością nadal zawrotna. Ostatecznie chodziło o stowrzenie rewolucji ideologicznej,poniekąd w oparciu o Habermasa i obraz ideacyjny odbiorcy będącego 
w stanie zrozumieć barierę a przede wszystkim zbieżności między zespołem a adresatem, 
w tym przypadku wiernymi fanami oraz napływem nowych zwolenników 'czarnego roju'. 
W między czasie szumem sematycznym okazał się szef zespołu Mute i nieformalny piąty człoenk zespołu Daniel Miller, który wypowiedział zdolnością Wildera wojnę. Na depeszowskiej scenie pojawił się również wybitny reżyser niezależny Anton Corbijn odpowiedzialny za ideacyjną postpunkową wizualizację DM i ich trwałe uwiecznienie 
w popkulturze. Róże i krzyże pochodzą od niego.  Trzecim wynikiem muzyki dla mas jest fanowskie dziesięć przykazań każdego depesza. Punkty uległy zmianie w trakcie kolejnych przemian w zespole, nie można jednak powiedzieć by każdy w miarę rozchwytywany band cieszył się mianem bożków empirycznych. Jak na niedocenionych w rodzimym kraju stali się na wskroś amerykańscy, o czym przekonać mieli się podczas pamiętnego sto pierwszego zespołu na Rose Bowl w Pasadenie - wyreżyserowanego oczywiście przez Corbijna i muzycznie zaaranżowanego przez Wildera. Zapis koncertu doczekał się także swojego dokumentu, który najlepiej oddaje wierność i gigantyczne tłumy dzikich fanów, nieuginających się pod ochroną i barierkami. Dave Gahan był wniebowzięty: "Będę śpiewał nawet w deszczu, nikt nie ma takich fanów jak my!". Na szczęście nie padało. 

Czy od 18 czerwca 1988 roku możemy mówić o DM jako o najpopularniejszym zespole na świecie? Na pewno o ideacyjnie najbardziej wszechstronnym. Spójrzmy szybko na dialog wprowadzony przez Gore'a i Wildera, wyśpiewany przez Gahana a docierający do rzeszy odbiorców. "Never Let Me Down Again" - czteropoziomowe arcydzieło do perfekcji doszlifowane w studiu przez Wildera, który jako jedyny miał cierpliwość do zabawę w kabelki i klawisze dysfunkcyjne. Utwór opowiada o przyjażni bez granic, zawodzie i ostatecznej próbie znalezienia właściwego lidera. Podobnej aluzji możemy szukać w podniecającym "Strangelove" - kawałku również zaskakującym, gdyż pozbawionym stałego refrenu. "Gore i Wilder to dwa niezastąpione geniusze - robią coś z niczego" - co ważniejsze jeden z nich to anioł w ludzkiej skórze a drugi to kontrolowany świr. Jak widać szumy pojawiają się także w umysłach nadawców. Nie przeszkadza to jednak w komunikacji masowej, gdy rzekoma masa ulega paradygmatycznych złudzeniom. Tym bardziej jeśli inne utwory z "Music For The Masses" opowiadają o dowódcach i sacrum profanum, czyli o aspektach dogłębnie znanych przez owe masy. Nie zapominajmy o skrajnym epilogu, czyli instrumentalnym utworze "Pimpf" granym o północy podczas każdej depoteki, tj. czarnych mszach dla fanów Depeche Mode. Muzyka jako środek nadawczy dla mas jest czymś więcej niż religią gdy potrafi połączyć nawet wrogie jednostki. 
"Najzabawniejsze w tym wszystkim jest to" - śmiał się potem Martin Gore - "że tytuł miał być ironiczną aluzją. Chcieliśmy by to wszystko było kłamstwem, niekonwencjonalnym podejściem do popularności. Rzeczywiście muzyka dla mas stała się prawdą. I to zaskoczyło nas najbardziej". 🌹🌹

Komentarze

Popularne posty