Bezsenne kino: nieangielska Anglia

Dziś Bezsenne kino stawia na film o radosnym zabarwieniu, jedyną taką komedię jazzową z puentą na pół wszechświata, dzieło genialne w swej prostocie, szalone dzięki muzyce i finezyjnym bohaterom. Nie jestem aż tak pijana by napisać: to musical lepszy od "La La Land" (na pewno
z lepszym ośmiominutowym, nieprzerywanym otwarciem). Wiadomo skąd Chazelle czerpał inspirację. O "Absolutnych debiutantach" z 1986 wspominał już Robert Altman w "Graczu". Wyreżyserowany przez wybitnego Juliena Temple na dobre wpisał się w kanon musicalu. Rytmy - tak jak portret bohaterów i iście amerykańskiej różnorodności - pojawiają się w każdym możliwym wymiarze. Niestandardowy model młodzieży lat 50: modsi, jazzmani, swingujące Soho. To także (nade wszystko) dzieło o marzycielach. Temat uniwersalny do bólu. Dostaniemy powtórkę w "La La Land". Tylko dlaczego "Absolutni debiutanci" są lepsi od "La La Land". Za lepsze żonglowanie muzyczną konwencją, za nieustępliwy w charyzmie dialog. Jednak właśnie "La La Land" ma wyższą notę. Na to też znajdzie się odpowiedź: film Temple'a ma gorszą reputację. Marzyciele są tu również buntownikami. W dużej mierze polska opinia nie potrafi zrozumieć tego połączenia. "Absolutni debiutanci" są niegrzeczni i prawdziwi. Trzeba mieć na uwadze, że musical posiada własne niepisane prawo a Temple lubi wyskoczyć z toru na korzyść tryumfu wyobraźni. 

Komentarze

Popularne posty