Bezsenne kino: nimfetki i stokrotki


Stanley Kubrick sprzed Odysei kosmicznej jest wciąż wielkim Kubrickiem. Jego wszechstronny geniusz raczył nie mieć końca a różnorodność gatunkowa przewijająca się przez jego filmografię gruntownie to potwierdza. Dla mnie nie istnieje zły film Kubricka - o wszystkich mogę powiedzieć ARCYDZIEŁA i dopisać do nich sznur epitetów wyrażających mój nieposkromiony zachwyt. W Bezsennym kinie sięgam do PKA (Prywatniej Kolekcji Arcydzieł) by wyciągnąć z niej "Lolitę" (1962).  


Nie miejcie mi za złe ostatnich częstych mechanicznych wyborów. Po ostatnim dokumencie "S is for Stanley" jestem pewna, że szykuję potajemny kubrickowski maraton. 

"Lolita" prezentuje jeszcze amerykańskiego Kubricka, więc fani powieści Nabokova (mogą nie wiedzieć, że pisarz był współtwórcą scenariusza) odnajdą swoje zastrzeżenia. Kinomani potraktują ten film jako wysmakowaną układankę, zabawę oferowaną przez mistrza. Wprawdzie odnajdziemy tu dłużyzny i leciutką myszkę, ale to nic wobec melodii ofiarowanej i idei obrazowania miłości śmiertelnej i gorszącej. Dostaniemy popisową grę Jamesa Masona i młodziutkiej Sue Lyon,
a następnie wpadniemy w pigmalion przemyśleń, od których mogą wyciągnąć nas kolejne filmy Kubricka. "Lolitę" trzeba zobaczyć. 

Komentarze

Popularne posty