Szczęśliwy celnik

Fotos z filmu "Jeżeli..." reż. Lindsay Anderson, 1969

Kilka miesięcy temu napisałam krótkie opowiadanie pod tytułem "Celnik". Tytułowy bohater wałęsa się w poszukiwaniu pracy, która dałaby mu godne stanowisko i słuszne zarobki. Każda próba kończy się tak samo. Celnik nie potrafi odnaleźć się w żadnej profesji i nigdzie nie jest
w pełni szczęśliwy. Do czasu, aż przyjmuje posadę ogrodnika. Natura przypomina mu o domu
i rodzinie. Każdy z nas ma takie wspomnienie, które odbija się w najmniej oczywistych przedmiotach świata. Opowieść o pazernym Celniku kończy się pomyślnie. Tak samo radośnie kończy się historia Malcolma McDowella, nie tylko w "Szczęśliwym człowieku" Lindsaya Andersona, a również w życiu prywatnym. Zapraszam na kilka dni z hermetycznym dorobkiem brytyjskiego aktora.  Czeka nas niesamowita przygoda. 

Wszystko zostaje w rodzinie
Historia Malcolma McDowella jeszcze przed jego trzydziestymi urodzinami zatoczyła znamienne koło. Jego wątki autobiograficzne nadały się na kręgosłup "O Lucky Man!" a postać Micka Travisa stanowi port parole i kryształowe odbicie aktora. Sam przyzna później, że udział w trylogii Andersona (swojego przyjaciela i mentora - ojca) był najprzyjemniejszym i najefektowniejszym okresem jego kariery. Zanim zagłębie się dalej w pasmo sukcesów McDowella opiszę genezę jego przypadkowej aktorskiej kariery.
Malcolm McDowell wł. Malcolm John Taylor urodził się w Horsforth, w hrabstwie Yorkshire. Jeśli uwierzymy Emily Bronte ludzie z Yorkshire są dzicy z natury i płynie w nich zimna krew połączona z hartem ducha, wytrzymałością i upartą krnąbrnością. Coś jest na rzeczy...
Matka Malcolma Edna (z domu McDowell) pracowała jako recepcjonistka w hotelu. Ojciec Charles był celnikiem (później hotelarzem i publicystą a nawet pilotem RAF) . Na osi relacji ojciec-syn zawsze panował konflikt i niezrozumienie. Malcolm zarzucał mu brak empatii i rodzicielskiej miłości. Poza tym często czuł się odrzucony. Patrząc z perspektywy chłopaka, na którego rodzicie oszczędzali ostatni pens, by posłać go do jak najlepszej prywatnej szkoły, są to tylko nastoletnie fanaberie. Państwo Taylorowie zadbali o solidne wykształcenie swojego jedynego syna. Gdy rodzina Taylorów przeniosła się do Liverpoolu (gdzie nestor rodu stacjonował w oddziałach RAF) Malcolm rozpoczął pracę w fabryce orzechów Planters i był pomocnikiem w pubie ojca. Przede wszystkim stacja Liverpool to początek olbrzymiej miłości Malcolma do piłki nożnej. Dorastał grając amatorsko na Kopie (stadion Premier League The Kop). Wraz z ukończeniem prywatnej szkoły Malcolm miał szansę studiowania na wyższej uczelni w Sussex. Na złość rodzicom nie podjął studiów. Powrócił do West Yorkshire gdzie zatrudnił się w amerykańskiej firmie sprzedającej kawę. Za chwilę historia ta zacznie brzmieć znajomo.

Język elastyczny

Zakochany Malcolm ani myślał opuszczać rodzinne hrabstwo. Czuł się tam dobrze, jako frywolny
i swawolny pasikonik przeskakujący z kwiatka na kwiatek, niczym nie zobowiązany tamtejszy łobuziak. Jego ówczesna dziewczyna obwieściła pewnego dnia, że potrzebuje wyszlifować dykcję. Zapisała się na lekcję u 82-letniej  aktorki. Niecierpliwy Malcolm włamał się podczas zajęć do domu staruszki. Nic nie dzieje się przypadkiem - olśniło oboje. Wkrótce Malcolm sam rozpoczął naukę, którą kontynuował w najlepszej szkole aktorskiej na świecie - Londyńskiej Akademii Muzyki  oraz Sztuk Dramatycznych (LAMDA).

Aktorstwo miał we krwi

Jeszcze podczas studiów zaczął występować na deskach Royal Shakespeare Theatre oraz w teatrze The Globe. Nie osiągnął większych sukcesów, więc zaczynał się nudzić. Zarzucano mu nadmierną ruchliwość i ekspresję. Gdy grał w teatrze dominował i szalenie mu to odpowiadało. Zniechęciła go krytyka postronnych. Tu także los szczęścia uśmiechnął się do McDowella, bowiem jego sceniczne wyczyny dostrzeżone zostały przez wpływowego brytyjskiego reżysera.

Za jego debiut filmowy uważa się epizodyczną rolę w rewelacyjnym portrecie brytyjskiego społeczeństwa w dramacie Kena Loacha - "Czekając na życie".  Wierzcie mi - bardzo trudno odszukać pełną wersję filmu z dodatkowymi scenami. Piszę o tym, ponieważ sceny z Malcolmem zostały wycięte z filmu, co tylko rozbudziło niechęć chłopaka do dalszej kariery. Z powodu kolejnych, przykrych dla niego niepowodzeń postanowił przeprowadzić się do Nowego Jorku. Właśnie tam spotkał mężczyznę, który zachwycił się jego aktorstwem.

Krucjata buntownika
Spokojnie. Staram się pisząc notkę biograficzną Malcolma wprowadzać jak największe, prawie filmowe napięcie. Jeszcze nie spotkał Stanleya Kubricka. Jeszcze nie. Spotkał dla siebie kogoś ważniejszego, kogoś kogo nazwie drugim ojcem - pierwszym prawdziwym. Dziś Lindsaya Andersona uważa się także za ojca współczesnego filmu brytyjskiego. Sporo w tym prawdy. Anderson to nie tylko reżyser ale również nauczyciel, teoretyk. Odniósł potężne sukcesy filmowe na świecie i w przypadku naszego bohatera dnia, zagwarantował mu szansę na sukces.
Tytuł dla pierwszej części trylogii Andersona "Jeżeli..." (ang. "If...") wymyśliła sprzątaczka. Wcześniej kombinowano alpejskie podtytuły ze słowem 'krucjaty'. Wybitne dzieło "Jeżeli..." jakkolwiek byłoby nakręcone będzie dla mnie arcydziełem dzięki poruszonej tematyce. Anderson dał nam wizję młodego buntownika, łamiącego reguły, wierzącego w zasady carpe diem. Stworzył podwaliny pod "Stowarzyszenie umarłych poetów". Postać Micka Travisa wywołującego rewolucję w rygorystycznej szkole z internatem stała się archetypem buntownika. Oczywiście wszystko to jest ogromną zasługą Malcolma McDowella. Przy "If..." wykorzystał wszystkie swoje aktorskie asy. Jego grę okrzyknięto  nowym sposóbem na przełamywanie barier. Stał się najbardziej rozchwytywanym aktorem swojego pokolenia. Natomiast w ręce Andersona powędrowała Złota Palma Cannes (1969).
W latach 70 "Jeżeli..." wzbudzał niepokój. Zachwycał krytyków i kpił z władzy.  Reprezentował nowy model świadomego buntu - innymi słowy wyrzeźbił tor dla kontrkultury punków w Wlk. Brytanii. Subkultura ta miała także inny ulubiony film, o którym za chwilę opowiem.
Tymczasem usatysfakcjonowany w końcu Malcolm z dumą zerkający na nagrodę, zachwycony otwierającymi się przed nim horyzontami kariery, zwrócił się do Lindsaya Andersona.

M.McDOWELL: Cóż... kiedy zaczynay następny film?
L.ANDERSON: Słucham.
M.McDOWELL: Świetnie nam wychodzi. Powinniśmy nakręcić kolejny film.
L.ANDERSON: Nie bądź głupi.
M.McDOWELL: Hmm?
L.ANDERSON: Żeby nakręcić dobry film potrzebny jest dobry scenariusz. Myślisz, że skąd biorą się dobre scenariusze? Chyba nie sądzisz, że rosną na drzewach. 


Obaj uwielbiali potyczki słowne. Anderson zauważył McDowella z powodu jego buty. Tamten
z kolei lubił dawać do zrozumienia, że wie więcej od reżysera. Anderson miał przy sobie nieznośnego byka, którego musiał utemperować.

M.McDOWELL: Napiszę scenariusz - obiecał. 


Utemperował go kto inny.

Wieczność
Po sukcesie "Jeżeli..." McDowellowi zaproponowano rolę u boku Roberta Shawa, uznanego amerykańskiego aktora (np. "Żądło").  W "Sylwetkach na horyzoncie" pojawili się jako poszukiwani wygnańcy, którzy trafili do więzienia za niewyjaśnione zbrodnie. Ciężkie zdjęcia na pustyni
i w górach wymagały od aktorów solidnego przygotowania fizycznego. Kultowe w U.S.A "Sylwetki na horyzoncie" znalazły się na liście filmów, które należy zobaczyć przed śmiercią.
Rok 1971 przyniósł dwa nadzwyczajne dzieła. Wyzwanie stojące przed Malcolmem McDowellem nie było jednoznaczne. Zapomniany "Szalony księżyc" vs. nieśmiertelna "Mechaniczna pomarańcza". Pierwszy film opowiadał o niespełnionym piłkarzu, którego kariera obraca się w nicość po tragicznym wypadku. Przykuty do wózka inwalidzkiego Bruce (M.McD) zostaje wysłany przez rodzinę do ośrodka specjalnego. Spotyka tam starszą i uroczą Jill. Ich wydawać by się mogło szczęśliwe spotkanie kończy się tragicznie. "Szalony księżyc" Bryana Forbesa zdobył kilka nominacji do Złotych Globów, znalazł się na liście najważniejszych dramatów miłosnych. Po obejrzeniu "Szalonego księżyca" inny geniusz postanowił zostać aktorem. Był nim młodziutki Gary Oldman, który kilkadziesiąt lat później będzie przewodniczył otwarcia gwiazdy na ulicy Sław dla swojego nieocenionego idola McDowella. Jak wspominałam ten piękny film jest nieco zapomniany
i żeby go zobaczyć trzeba mieć wpływowe znajomości.

Ekranizacji skandalizującej powieści Anthony'ego Burgessa chcieli się podjąć członkowie grupy Rolling Stones. Zapewne do współpracy zaprosiliby Andy'ego Worhola, który przyłożył rękę do wolnej interpretacji "A Clockwork Orange" w krótkometrażowym "Vinylu". W roli głównej miał pojawić się Mick Jagger. Na szczęście - ogromne, zbawienne i pomyślne szczęście - Keith Richards
i Jagger pokłócili się, co wyeliminowało niedorzeczne pomysły filmowe. Zainteresowany projektem był natomiast Stanley Kubrick. Po spektakularnym sukcesie "2001: Odysei kosmicznej" pragnął nakręcić coś niskobudżetowego. "Mechaniczną pomarańczę" nakręcono za nie całe 2 miliony dolarów a utrzymując się w kinach przez 61 tygodni film zarobił ok. 260 milionów w  samych Stanach. Problem na starcie był jeden - kto zagra Alexa DeLarge; młodocianego przestępce, gwałciciela i mordercę. Kubrick widział "Jeżeli..." cztery razy. Powiedział do swojej żony patrząc na McDowella "To mój człowiek!". Później przyznał, że nie nakręciłby "Mechanicznej pomarańczy" gdyby Alexa miał grać inny aktor. Performeryzacja 15-letniego psychopaty (Malcolm w '70 był prawie dwa razy starszy) zalicza się do najbłyskotliwszych występów w historii kinematografii. Dzięki niej McDowell zapisał się na zawsze w historii filmu i stanowi inspiracje dla wielu artystów. Wbrew pozorom nie tak łatwo stać się czarnym charakterem przechodzącym przez skomplikowane futurystyczne wyobrażenie młodocianego gangu po zabieg mający go przygotować do moralnej, tj. zgodnej z prawem i orwellowskim ustrojem egzystencji społecznej. Kubrick wystawił McDowella na ciężką próbę. Znany ze swojego perfekcjonizmu powtarzając duble sceny terapii Ludovica nieomalże nie doprowadził do ślepoty aktora. "Będę uważał na twoje drugie oko" - miał powiedzieć reżyser do McDowella, gdy ten skarżył się na zadraśnięcie rogówki. Wprowadzał niekonwencjonalne metody wyciśnięcia z ekranowego Alexa maksimum. Dowiedziawszy się, że Malcolm boi się gadów wprowadził do scenariusza węża Bazylego. Za genialną improwizację w kultowej "Mechanicznej pomarańczy" McDowell otrzymał swoją pierwszą (oby nie ostatnią) nominację do Złotego Globu.
Jeśli macie wystarczająco dużo siły i odwagi musicie poznać "Mechaniczną pomarańczę" Kubricka jako kroplę w morzu arcydzieł wartych uznania, ale ostrzegam - ten film od niecałych pięćdziesięciu la ma w sobie tyle samo mocy by posiąść umysły młodych. Zresztą z tego powodu środowisko katolickie potępiło ten film. Obecnie w dobie filmowych okropności i krwawych gier komputerowych "Mechaniczna" może być co najwyżej gorsząca.

Krucjata vol 2
Stało się. Malcolm McDowell rozpoczynając pisanie scenariusza wyszedł z życiowym pomysłem. Naznaczył swój drugi film z Andersonem własnym, autobiograficznym piętnem. Kontynuując przygody Micka Travisa stworzył go na nowo jako ambitnego sprzedawce kawy. W podróży po Anglii czekało go na niego mnóstwo abstrakcyjnych przygód.

L.ANDERSON: Co to ma być komedia.
M.McDOWELL: Tak.
L. ANDERSON: Boże. Malcolm. To ma być scenariusz?
M.McDOWELL: W rzeczy samej.
L.ANDERSON: Myślisz, że to wyreżyseruje. Nie ma mowy.
M.McDOWELL: Nie ważne. To będzie twój drugi film. Obiecuje ci to.
L.ANDERSON: Nie będzie.
M.McDOWELL: Będzie. 


No i był. Po paru drobnych poprawkach Davida Sherwina scenarzysty "If...". Otrzymaliśmy rewelacyjne dzieło musical, thriller, komedie i miejską przygodówkę z niezapomnianymi standardami Alana Price'a z The Animals.  Znów zastanawiano się nad tytułem. Przechodzono od "Cofee Man", przez milowe tytuły z filozoficznym podtekstem. Gdy zaczęto się zastanawiać jaki jest Mick Travis, jaki jest Malcolm McDowell padło słowo 'luck' - 'szczęście'. "Mamy tytuł" - krzyknął McDowell. Miał wyszeptać Lindsay'owi Andersonowi na ucho: "O Lucky Man!".
W między czasie McDowell powrócił na deski teatru. Broadway go pokochał. Tryumfował dzięki Andersonowi wystawiającego "Look Back in Anger". W 1980 sztukę przeniosą na ekran. Wcześniej zakończą opowieść Micka Travisa najsłabszą (ale wciąż wciągającą) częścią trylogii krucjat, pt. "Szpital Brytania" z '83 roku.

W zetknięciu z górą lodowąMówi się, że lata 70. są najlepszym aktorskim okresem w dorobku McDowella. Wszyscy znali go
i podziwiali za Alexa DeLarge i Micka Travisa. Rozważano obsadzeniem go w poważnych
i uznanych dziś produkcjach ("Garść dynamitu", "Pat Garrett i Billy the Kid", "Kabaret", "Nieśmiertelny").Po "Szczęśliwym człowieku " z '73 pojawił się w komediowym hicie "Fałszywy król" inscenizowanym na wzór Monthy Pytona, epickiej choć nudnej opowieści o emigracji żydów
z nazistowskich Niemiec z "Rejsu przeklętych". Odtworzył postać swojego ojca wcielając się
w zmęczonego życiem, lubiącego wypić Greshmana w fascynujących "Asach przestworzy"
o pilotach RAF. Wystąpił w jednym z odcinków prestiżowego "BBC: Play of the week". W 1975 poślubił swoją pierwszą żonę Margot Bennett, wcześniej związaną  z innym aktorem Kubricka Keirem Dulleą. Nic nie zapowiadało nadchodzącej katastrofy.

"Kaligula" był produkcją fałszywą. Guccione i Tinto Brass, czyli producent i reżyser filmu oszukiwali się wzajemnie. Wykorzystali wielu uznanych aktorów, by potem bez ich wiedzy, bez wiedzy siebie samych wpleść tam siebie samych. Nikt nie miał pojęcia w czym bierze udział. Skończyło się na jednej z największych porażek filmowych w historii i prywatnych dramacie McDowella tracącego pozycje szanownego aktora. Stracił nawet pozycje buntownika czy łobuza na korzyść nieprawdziwej maski źle napisanego Kaliguli. Oczywiście nie była to jego wina. Swoje jednak odchorował.

Miłość od pierwszego wejrzenia 
Końcówka lat 70 i początek lat 80 są ostatnimi głębszymi oddechami sukcesów Brytyjczyka. Kolejnym niepowodzeniem okazała się kasowo obsadzona "Przeprawa". McDowell daje tam popis możliwości czarnego charakteru wcielając się w bezwzględnego hitlerowca, ale "Przeprawa" jest co najwyżej średnim dokonaniem w poruszanej tematyce. Kolejna rola przyniosła mu miłość życia. Bardzo zależało mu na zdobyciu roli Herberta G. Welles'a. Na życiu naukowca oraz jego powieści
o podróży w czasie. W tle miała pojawić się doza romansu XIX-wiecznego edwardiańskiego konstruktora z kobietą z przyszłości. McDowellowi partnerowała nagrodzona Oscarem Mary Steenburgen ("Filadelfia", "Powrót do przeszłości III"). Podczas kręcenia sceny obiadu na szczycie wieżowca Malcolm wyznał, że jest zakochany Mary. Początkowo aktorka uznała jego słowa za formę wprowadzenia miłosnego napięcia przed ujęciem. Niewątpliwie jest to najlepsza scena z "Time After Time", posiada najwięcej emocji i po latach wygląda naturalnie. Za genialne odtworzenie H.G Wellesa McDowell zdobył nominację do Saturna. W 1980 poślubił Steenburgen. Ich małżeństwo pozornie uchodziło za udane. Rok później na świat przyszła ich córka Lily (pierwsze dziecko McDowella), natomiast w 1983 urodził się Charlie McDowell.

W latach 80. rozpoczęły się poważne problemy McDowella spowodowane głównie alkoholem
i narkotykami. Jeśli wierzyć opisom tabloidów i innych stron z informacjami o kiepskiej reputacji, aktor nie szczędził pieniędzy na kolejne porcje używek. Rodzina relacjonowała całość inaczej. Mary Steenburgen nie miała mimo wszystko łatwego życia ze swoim pierwszym mężem. Malcolm miał po prostu trudny charakter.

I tak dalej "Ludzie koty" z 1982 w wielu kręgach zaliczany jest jako dzieło kultowe. Z całą pewnością jest jednym z lepszych horrorów ubiegłego wieku. Zagrany i stworzony z pasja "Opętania" Andrzeja Żuławskiego. W "Ludziach kotach" można się zagłębiać. Film posiada też niezapomnianą ścieżkę dźwiękowa Davida Bowie oraz kompozytora Georgio Morodera i potwierdza jak kolosalne znaczenie ma muzyka w filmie. "Ludzie koty" wpisują się w erotyczny i kolorowy schemat body horroru, jednak nie ma w nim przesady. Jest za to Malcolm McDowell w kolejnej charyzmatycznej odsłonie. Pisząc to słucham naprzemiennie Alana Price'a i Davida Bowie.

Rok '83 przynosi muzyczną wariację "Get Crazy", nakręconą w stylu "Purpurowego deszczu" Prince'a. McDowell daje tu autentyczny popis wokalnych możliwości. Analogicznie możemy poszukiwać go na albumie nagranym w hołdzie dla Pink Floydów, gdzie energicznie śpiewa utwór "The Trial" z repertuaru rodzimego zespołu. W tym samym roku pojawił się po raz kolejny z Mary Steenburgen w dramacie "Moje Cross Creek" oraz zagrał rywala Roya Scheidera w "Błękitnym gromie".

Rok '85 definitywnie zakończył pewien etap. Pamiętam jak kilka miesięcy temu oglądałam z klasą "Gułag" w trakcie omawiania "Innego świata" Grudzińskiego. "Gułag" opierał się na literackim pierwowzorze "Archipelagu gułag" Sołżenicyna. Właściwie nikt poza mną nie wiedział kim jest Malcolm McDowell. Taka mała rzecz jak zobaczenie go na ekranie, nawet w roli drugoplanowej, zawsze mnie cieszy. Wyznacza pewien okres mojego młodzieńczego zainteresowania sztuką. Widzę teraz, że jego opowieść jest smutna ale zarazem pamiętnie szczęśliwa, jak ta króla Arthura i rycerzy okrągłego stołu. Jeżeli Ginewra miałaby być sławą i uznaniem, wszystkim czego aktor pragnie
i pożąda, i tak zostanie odebrana Arthurowi przez rycerza Lancelota.
Gdzieś pomiędzy swoim życiowym odrodzeniem ostatni raz główna rola przypadła mu w dramacie "Schwaitzer" '90 (film oparty o życiu Alberta Schweitzera laureata pokojowej Nagrody Nobla
i fundatora szpitala w Gabonie).

EpilogDo dziś zbyt często trafiam na określenie "Malcolm - zagram wszystko - McDowell". To więcej niż okrutnie niesprawiedliwe stwierdzenie. McDowell na dobre wpisał się w historie kina. Sam przyznawał, że nie zawsze grał w wartościowych produkcjach: "Dziesięć filmów rocznie i...dziesięć filmów do bani" - wspominał. Rzeczywiście ranga obejmuje sporo (wziął udział w - jeśli dobrze policzyłam - 354 filmach różnorodnej maści i jakości). Od lat 90 poziom jego wyborów znacznie spada. Zdarzają się dobre wyjątki jak, np. rola wroga USS Enterprise w "Star Trek: Pokolenia".
Życiowy odwyk zakończył się rozwodem po dziesięciu latach małżeństwa z Mary Steenburgen. Lily nie posłuchała ojca i postanowiła kontynuować rodzinny dar, czyli sztukę aktorską.  Jej brat Charlie pracuje jako uznany reżyser i odnosi coraz większe sukcesy. Nowe życie McDowell rozpoczął po poślubieniu znacznie młodszej od siebie Kelly Kuhr w 1991.
Rok 2001 i brytyjski film kryminalny "Gangster numer 1" uważa się za odrodzenie Malcolma McDowella i jego powrót do żywych. Ponadto była to dla niego pewna odmiana. Od końca lat 80. przeważnie pojawia się w horrorach słabej klasy. O pokrętnym losie aktora opowiadał Michel Hanazavicius w oscarowym "Artyście". Rolę dojrzałego aktora przyglądającego się ambitnej Peppy (Berenice Bejo) reżyser powierzył McDowellowi. Między wierszami złożył mu mały/wielki hołd
i zarysował klepsydrę nieznanego przeznaczenia.
Od 2004, czyli od narodzin jego drugiego syna Becetta (miał wówczas 61 lat) McDowell przeżywa swoją drugą młodość. W 2006 powstał dokument "O Lucky Malcolm!" a na świat przyszedł  jego trzeci syn Finnian. 2008 przyniósł prace nad "Artystą" oraz ostatniego syna z trzeciego małżeństwa - Seamusa. W 2015 Malcolmowi przyznano honorowego Saturna. Życie ma w sobie więcej niewiadomych, niż komukolwiek by się wydawało. McDowell jest szczęśliwy z tego co robi. Czuje, że granie sprawia mu ogromną frajdę i nie pragnąłby robić w życiu nic innego. Jest spełniony.

W 1972 roku Malcolm McDowell kończył poprawki nad scenariuszem do "Szczęśliwego człowieka". Zadzwonił do Lindsaya Andersona rozważając koncepcję idealnego zakończenia dla swojej opowieści.

L.ANDERSON: A jak to było z Tobą?
M. McDOWELL: Ze mną?
L. ANDERSON: No tak.
M. McDOWELL: Zostałem... gwiazdą filmową.
L. ANDERSON: Właśnie. I taki jest koniec opowieści o pewnym Szczęściarzu. 


Sam McDowell przyznał, że ma ogromne szczęście. Dzisiejszemu solenizantowi życzę wszystkiego najlepszego. Niech ta przygoda nigdy nie ma końca.

Komentarze

  1. Jeden z moich ulubionych aktorów. Chociaż na początku miałem do niego dziwny stosunek :D Otóż ja od dziecka oglądam dużo filmów. Nie wiem nawet czy 100 rocznie mi by nie wyszyło gdy miałem... 7 lat! I psychika dziecka jest dziwna. Po seansach "Błękitnego groma", "Kieszonkowego", "Tank Girl", a przede wszystkim telewizyjnego zwiastuna "Kaliguli" (ależ ja się tego bałem) założyłem, że to musi być zły człowiek, jeśli gra tyle czarnych charakterów. Autentycznie unikałem później z nim produkcji, a nawet zastanawiałem się jak okrutny musi być że dobiera takie role. Jedni się bali Buki, co odważniejsi Freddy'ego Krugera, a moim koszmarem dzieciństwa był nieobliczalny Malcolm McDowell :D

    Dopiero po latach doceniłem jego pierwsze role. Wielbię trylogię Andersona, "Sylwetki na horyzoncie" uważam za absolutnie niedoceniony obraz, "Asy przestworzy" też były super. A samego "Kaligulę" po latach nawet obejrzałem bez strachu. Całkiem dobry film, gdyby go nieco przyciąć. Od lat poluję zresztą na wersję 102 minutową, wierzę że może być idealna. Chociaż to czcze życzenia, bo jest to efekt ingerencji cenzorów, a nie Gore Vidala, który miał niezłą wizję tegoż dzieła.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty