3/6 Modsa, 2/4 Rockersa - recenzja "Velvet Goldmine (Idola)" (1998)


Istnieje mylne wrażenie o odkrywaniu samego siebie. Krzyżuje się je z pewnością, a sama pewność bywa mylna. W życiowym poplątaniu spełnienie oznacza - o ironio! - bycie sobą. Reasumując "bycie sobą" to kręta ścieżka prób i błędów. Ale od czego jest przeznaczenie? ⚡⚡

Todd Haynes otwiera "Velvet Goldmine" (polski tytuł "Idol") genialnie. Wątek kosmiczny zejścia artystycznego ducha na ziemie, pośród wąsko myślących Anglików przewija się przez cały film, rozkręcając opowieść w opowieści o prawdziwych gwiazdach popu, które "to coś" posiadają od dziecka. 
Buduje narracje jedwabistym głosem narratorki - Janet McTeer, przez wybuchowego, złotowłosego Oscara Wilde'a do pojawienia się pierwszego geniusza glamu - tajemniczego Jacka Fairy'ego, który jak omen krąży wokół zawiłej sprawy dorastania pozostałych bohaterów. Przy orbitalnym wprowadzeniu Briana Eno w centrum lat 70  poznajemy: głównego bohatera Arthura Stuarta,
a następnie klucz problemu - zagadkową śmierć ekscentrycznego Briana Slade'a. Ten pierwszy już jako dziennikarz otrzyma sprawę wznowienia zagadkowej sprawy. Pozostanie wobec tego nieobiektywny - Slade był jego idolem, obiektem westchnień i autorytetem dorastającego nastolatka. Sprawy psychologiczne przewyższają zaginięcie Briana - oto cała kontrkultura glamu jawi się w najczystszej i najpiękniejszej postaci, a wzorowana na życiu Davida Bowie i jego alter ego Ziggy'ego Stardusta dodaje smaczka i pikanterii. Z całą pewnością wielowątkowość Velvet Goldmine nie zamyka się w obrębie fanów glamu. 
Co stało się ze Sladem poznajemy z perspektywy pierwszego managera, byłej żony (grana przez Toni Collette Mindy, jest jedyną zaniedbaną bohaterką, zwłaszcza na początku, co niekiedy ociera się tylko o seksualną podmiotowość), wspomnień Arthura oraz rywala i eks-kochanka, wyprzedzającego epokę punku Curcie Wilde - mieszanki Iggy'ego Popa oraz Kurta Cobaina - zwłaszcza z wyglądu. 
Pojawienie się Ewana McGregora zaliczam do najmocniej zarysowanego erotyzmu w Velvet Goldmine: od siarczystego zarazem lekkiego wrzasku przez magnetyzujące "TV Eye" dla utraty głowy na miarę Briana Slade. McGregor i Rhys Meyers są parą pomiędzy którą znalazłaby się z przyjemnością każda dziewczyna. Wątki homoseksualizmu i odkrywania wnętrza właśnie na tle seksualności, jest ważniejszym tłem psychologicznym filmu, stąd ekranowa łączność z Arthurem, który w asymilujący się sposób przeżywa to co młodzi ludzie obecnie. Jego świat wypełnia tylko lepsza muzyka, ponętny wzorzec i nostalgia. Dlatego w tragizmie przerasta głównego poszkodowanego i bez wątpienia można mu współczuć. Finalnie zostaje mu to zrekompensowane klamrą kosmiczności, tj. błogosławieństwem Curta Wilde'a.
Haynes bawi się formą, wychodzi poza ustalone normy i wnosi świeżości w świat portretowania muzyków. Pozostaje kolorowy, ale bezstronny - historia glamu może być brudna ale jej romantyzm ma w sobie coś więcej od zwykłego buntu. Z łatwością pracuje nad przemianą bohaterów, zarówno muzycznej jak i wewnętrznej. W sumie otrzymujemy od niego więcej, niż możemy się spodziewać.

Moja ocena: jestem bardzo nieobiektywna wobec uroku dwóch moich ulubionych aktorów: brawurowego Jonathana Rhysa Meyera - skradł moje serce bardziej niż za Tudorów! i rewelacyjnego Ewana McGregora, który jest dla mnie najlepszym aktorem śpiewającym (więcej w Addictum). 
W "Velvet Goldmine" być może się nie zakochałam, choć soundtrack przerobiłam wzdłuż i wszerz. 
8.5/10. 

Komentarze