Czarne chmury, deszcz z purpury - recenzja "Purpurowego deszczu" (1984)

Laikowi niedoświadczonemu emocjonalnie z muzyką Prince,
z ogromną trudnością uda się zrozumieć film Alberta Magnoli. Zauważy mnóstwo kontrastów i scenariuszowych paranoi, nie jest to jednak filmu dla filmu by wytykać mu większość irytujących wad. Oceniając "Purpurowy deszcz" należy przede wszystkim postarać się zrozumieć "co w głowie Prince'a siedziało" - o ile jest to sztuka sięgająca niemożliwego. W kinematografii non-biografia powinna jak najbardziej kojarzyć się z samymi superlatywami. Odchodzi się w nich od sztucznej dokumentacji, dodaje się ich bohaterom odrobiny absurdu podkreślając fakty nieoczywiste lub wpuklające talenty. Prince kreując własną autobiografię ulegendarnia swoją osobowość. Nie mamy pewności czy gloryfikowanie własnego erotyzmu i boskości jest odzwierciedleniem rzeczywistym, lecz w tym wszystkim pozostaje zwykłym człowiekiem, podkreślając na pierwszym miejscu swoje wady. Jako Kid z zespołem The Revolution przypomina nienarodzonego motyla, który dojrzewając artystycznie w kokonie czeka na odpowiednią chwilę by wyfrunąć i pokazać olbrzymie skrzydła w najintensywniejszych kolorach. Prezentuje magię spełnienia poprzez wzloty i upadki, ciężką pracę i potrzebę zrozumienia. Ze szczerym bólem wplata problemy miłosne, konflikty w rodzinie oraz najprostsze codzienności kształtujące geniusz. Informuje z życiową mądrością - czasem to szczęście, innym razem ciężka praca a jeszcze innym wyjątkowość, mimo to zawsze trzeba kształtować najdrogocenniejsze.
Dzięki niesamowitemu występowi - przede wszystkim muzycznemu oraz niebiańskiemu wykonaniu utworu tytułowego
z zapierającym dech w najtęższej piersi: "Honey I know I know  things are changing" Prince'a, można zapomnieć o scenariuszowych dziurach podporządkowanych teledyskowej formie. Przy świetnie wypadających grach świateł i cieni, nastrojowo podkreśleniem sceny idealnie komponującej się z tłem, muzyką a nawet dopasowanymi kostiumami, przymknięcie oka na kilka słabych dowcipów i wywyższaniu formy drugoplanowych konfliktów nad ich treść jest kwestią czasu. Największy problem filmu zaistniał prawdopodobnie w odmiennych koncepcjach Prince'a z reżyserem, nie wiadomo do końca kto "szefował"
w trakcie tworzenia dzieła mistrza.

Moja ocena: 8/10 dialogi mogłyby być płynniejsze i prawdopodobnie wypadłyby naturalniej gdyby zostały zadeklamowane przez profesjonalnych aktorów, niemniej to film jednego człowieka oraz jego nieśmiertelnej muzyki. Trochę żałuję, że muzyką Prince'a zainteresowałam się dopiero teraz. Wyobraźcie sobie jednak USA głębokich lat 80 i pewnego drukarza, który miał przyjemność przywitać się z mistrzem i usłyszeć od mniejszego niż się wydaje w obstawie dwóch goryli
z ochrony"dziękuję" - dla tego kogoś to musi być przeżycie do dnia dzisiejszego.

Komentarze