Godzina z płytą...- "Z wilczym apetytem" - Rio, Duran Duran (1982)

Definicja płynności nowego romantyzmu z początku lat 80 ukrywa się każdego wieczoru na setlistach brytyjskiej grupy Duran Duran. W tym roku charyzmatyczny Simon Le Bon
i spółka powrócili w splendorze wydając nową płytę. Brakuje jednak "tego czegoś" co podrzuca nogę do tańca i cieszy ucho. Zrekompensowało to wszechobecne Rio. Jakby nie patrzeć: Duran Duran to Rio i bez tego wydawnictwa - najlepszego w ich karierze - nie rozwinęliby się muzycznie
i wizerunkowo. Poza tym to album idealny na lato, zwłaszcza gdy prawdziwe Rio żyje dziś chwałą sportu. W międzyczasie kibicowania warto odkurzyć Durańców.

Niespokojne intro w tytułowym utworze to albo opowieść
o kobiecie, uosobieniu polowań czy snów, które pojawiają się w kolejnych piosenkach lub hołd stworzony przez basistę Johna Taylora dla Brazylii. Taylor wspominał, że egzotyczne Rio mogłoby być "niekończącą się zabawą", co wyjaśniałoby: "You know you're sth special and you look you're the best - Her name is Rio and she dances on the sand". Przypomina to jeden ze świtów pełnych skacowania, w najładniejszej oprawie, przede wszystkiej muzycznej, dzięki syntezatorowym wariacjom Nicka Rhodesa
i mocnemu brzmieniu saksofonu Andy'ego Hamiltona. Le Bon mógłby powtarzać "Oh Rio, Rio"
w nieskończoność.

Dziwnie staram się omijać teledyski Duran Duran - jako kwintesencje "weselszego" glamour lat 80: plaża, morze, ładne dziewczyny, opalony frontman, blady klawiszowiec. Współcześnie mimo pozytywnej aury trącą myszką. Z jednym wyjątkiem - "Hungry like a wolf". Teledysk nie do końca legalny; twórcy musieli "ukraść" chłopca z wioski, dogadywać się z nim na migi by potem ochłodził czoło Le Bona zimną chłodną, skażoną bakteriami i innymi dziwnymi żyjątkami. Nic dziwnego, że Andy Taylor zaraził się czymś podejrzanym. Piosenka bardziej cieszy uszy niż wideo oczy - choć dodam dosyć złośliwie, że jeżeli Xavier Gens chce przeprowadzić "Cold Skin" jak się należy, to powinien się od Duran Duran sporo nauczyć - chwytliwy rytm, genialny refren. Z jednej strony piosenka o uciekaniu przed tłumem, z drugiej pożądliwa pogoń za "kobietą" (nie mogę interpretować więc piszę w cudzysłowie). Szczęśliwie domniemany łowca odnalazł się - "I smell like, I sound, I'm lost and I'm found". Mistrzowskie w swej prostocie.
"Hold back the Rain" - deszcz mniej kojarzy się ze słonecznym latem, jednakże gdyby piosenka była modlitwą nic innego jak nucić i dorzucić "no time to worry", tym bardziej, że syntezator płynnie zgrywa się z perkusją - wszystko dynamicznie idealnie,
z lekkością kontrastuje z "New Religion" z pozoru delikatniejszą nutą, bardziej nostalgiczną.

"Save a preyer" jest nieśmiertelnym totemem Duran Duran,
z cyklu "śpiewamy do końca świata i jeden dzień dłużej". Od elektronicznego rozpoczęcia, które ciągnie się w tle świetnie łącząc wokal z egzotycznymi wstawkami i melancholijnym podsumowaniem refrenu. Już nie zwykła muzyka -poezja. Nie trzeba śnić... to prawda. Utwór kończący "The Chauffeur" oraz piosenki po singlach są ich doskonałym podsumowaniem - dzięki nim "Rio" żyje i swą chwałą lśni nie przerwanie od 34 lat. Najlepsza płyta Duran Duran w karierze - najbardziej spójna. Brzmi zwycięsko. Wydaję mi się jednak, że Duran Duran przeciwieństwie do słabych zespołów popowych (które w obecnej dekadzie przychodzą, odchodzą, rozpadają się i giną) zachował własny styl i własne, nietuzinkowe "ja".
O czym świadczy ciągłość kapeli - odpowiadają Simon Le Bon
i Nick Rhodes przedstawiając przyjaźń opartą na poczuciu humoru.

"Saving it till to morning after" - aby przekonać się o magii "Rio" nie pozostaje nic innego jak słuchać, słuchać i słuchać.

Komentarze

Popularne posty