Zombie movie - poradnik gryzienia i jedzenia

Akceptuje tylko wizję Romero. Ojciec chrzestny rzekł najrozsądniej: "Widzieliście by zombie biegało - Nie" - wniosek: nie sięgajcie poza italian zombie movie, zwane jako esencję gatunku: krwawo i klimatycznie (i nic więcej). W niepochlebnej esencji: szczerze o zombie movie.
"1) Część pierwsza: czyli dlaczego otrzymujemy tryliony filmów klasy b rocznie i najczęściej są to horrory.
Ksenofobicznie oberwie się tu Włochom, na zdrowe wprowadzenie. Bicze zwieńczymy na (nie)oryginalności amerykańskich twórców w kopiowaniu.
"Noc żywych trupów" może być klasykiem, mogło zapisać się na wieki wieczyste w panteonie horroru i zapewne nikt ( a przynajmniej ja ) nie miałby dalekosiężnych pretensji, gdyby powstała tylko jedna pierwotna część, gdyż jak na lata 60. zombie movie było tak enigmatyczne jak spór
o miedze Kargula i Pawlaka ( nomen omen ).
Tymczasem spuszczam beczkę pomidorów na George'a A. Romero, który zrewolucjonizował horror, wprowadzając tematykę współczesną, otwierając przy tym bramę do niebios prężącej się mniej ambitnej klasie. Fabuła jak na te klimaty prosta, więc czegokolwiek nie napiszę, to i tak zdradzę za wiele. Ważniejszy jest tu element zaskoczenia jak na tamte czasy: głównym bohaterem okazuje się sympatyczny, czarnoskóry młodzieniec, który bohatersko ratuje wąską grupę sterroryzowanych przez zombiszczaków kanibali ludzi. O zrobieniu z herosa Afroamerykanina mógł pokusić się tylko niezależny, debiutujący reżyser - chwała mu za to.
Mimo całego idiotyzmu buchającego z ekranu, trzeba przyznać, że dzieło Romero stało się pozycją kultową i arcydziełem dla fanów gatunku. Nie odmawiajmy nikomu przyjemności pod postacią mnogich sequeli i sitcomów ( bardziej tandetniejszych ) ale otwórzmy oczy." - napisałam strasznie gorzko i jakże niedojrzale rok temu na temat twórczości Romero. Widzę swoje błędy. W zestawieniu z bezmyślnymi kopiami i udziwnianiami zombie do różnych postaci - okropność nawet u Boyle'a
w "28 dni" - apokaliptyczność staje się męcząca po pół godzinie, wartkiej typowo-angielskiej akcji.
Wracając do mistrza Romero - po obejrzeniu "Martina" (1977) i przejrzeniu filmografii scentralizowanej do powtórek z rozrywki Nocy-Świtu-Dnia, zrobiło mi się szkoda wielkiego geniuszu. Dalej pisałam: "Swój niewykorzystany potencjał przejawił w "Martinie" z 1977, psychoanalitycznej opowieści o zagubionym nastolatku ( brawa dla odtwórcy głównej roli) fobicznie udającym dziecko nocy w poszukiwaniach sensu niegodziwej egzystencji. Idealnym podsumowaniem jest gorzki finał. Romero nigdy nie będzie lepszy. W ciągu dziesięcioleci otrzymamy jeszcze setki pozycji o zombie. Nie warto" - rzeczywiście nie warto, wyłączając maniaków "Pożeraczy mięsa".

Struktura George Romero i wielkie wprowadzenie zombie, prawdopodobnie najmniej człowieczych ze wszystkich organicznych potworów, było przełomem. Dla nastolatków urodzonych w latach 50
i 60, "Noc żywych trupów" musiała być najstraszniejszym filmem. Wyobrażenia peanów dla obyczajów Ameryki Łacińskiej lub kultury azjatyckiej, gdzie regionalnie kultywowano "żywe trupy" - bezrozumnych morderców, to za mało by pojąc sukces filmu Romero. Jak najbardziej odpowiedni, bo "Noc żywych trupów" pozostaje dla horroru dziełem przełomowym. Reżyser stworzył postać na wzór dzieci nocy, pseudo-wampirów z "Ostatniego człowieka na ziemi" z Vincentem Pricem, oraz literacki wzorzec z dzieł Lovercrafta a nawet "Frankensteina" Mary Shelly, na przełomie wieków mylonego z zombiszczakami z obrzędów vodoo. Pamiętny dla Beli Lugosiego "White Zombie' Victora Halperina z 1932, nie było tym, co wprowadził Włoch. Zombie nie cieszyło się podniosłym statutem tworu Shelly, nie smakowało tak jak oniryzm wampiryczny, chował się za przerażającym aspektem psychologicznym stworzonym przez Browinga. "Plan 9 from Outer Space" (1959) wspaniałego Eda Wooda nie pomagał. Ekscentryzm gotyckości końca wieku XIX oraz futurystyczny ekspresjonizm rozwoju horrorów, i rozwoju kreacji zombie, wymagał wymiksowania z lękiem folkloru. Dokonał tego właśnie George Romero.

"Moje zombie są jak wampiry"- dodawał wielki twórca. W pewnym sensie się z tym nie zgadzam.
Z drugiej strony jego zombie są najbardziej stylowe, mają to coś sprawiającego, że sikająca zewsząd krew jest bardziej czerwona a rozkładające się mięso wydaje się prawdziwe. Gruntowne postawienie na "subtelny" minimalizm, spowodowany z początku niskim budżetem, okazał się finałowym strzałem w dziesiątkę. Widzowie potrzebują się bać a nie czuć, że się boją. Zombie nie miał się "wydawać" miał być prawdziwy. Z perspektywy czasu, mogę poziewać jak mops na "Nocy żywych trupów" ale zachwyt realizacyjny w porównaniu do warstwy fabularnej przekracza ramy czasowe, spychając mało ciekawe efekty komputerowe w gore do czasów prehistorycznych. Podobnie T-Rex
z "Parku jurajskiego". Zestarzał się? Absolutnie nie. Gryzie po ogonach inne zaury udające, że gonią Chrisa Pratta.
Powinnam teraz sprostować mój zeszłoroczny artykuł. Cenię Romero i lubię jego starą trylogię - choć nie zachwycam się jej płaskością fabularną. Nie znoszę jak inni twórcy wykorzystują jego idee tworząc nadspodziewane harlekiny, byleby niestraszne a śmieszne zombie przyciągnęły widownie żądną sztucznych wydzielin do kin. Nie o to walczył geniusz Romero, dlatego żałuję, że "Martin" jest jego jedynym ważniejszym-alternatywnym filmem, dla ponurego motywu życia.

Komentarze

Popularne posty