Godzina z płytą... - "Back To the Adventureland" - "Urban Hymns", The Verve, (1997)


Doskonale pamiętam jak to było. Dokładnie, bo na szczęście mam dobrą pamięć do przemyśleń i faktów mało istotnych, które jednak uwarunkowały moje gusta lub są częścią wspomnień. Wiem, że fascynacja muzyczna rozpoczęła się u mnie wraz z poznaniem T.Rex (Marc Bolan obchodziłby dziś swoje siedemdziesiąte urodziny!), The Clash, oczywiście Davida Bowie i Queen. Jeszcze wcześniej numerem jeden była Budka Suflera ale byłam wtedy bardzo malutka. Chodzi mi bardziej o to, że dzięki wyżej wymienionym twórcom i zespołom zaczęła się moja świadomość muzyczna. 
U mnie w domu słuchało się (nadal się słucha) sporo muzyki jazzowej - głównie standardów w stylu Tony'ego Bennetta. Wychowywałam się przede wszystkim przy Franku Sinatrze czy  Norze Jones, aż tu nagle jak grom z jasnego nieba pojawił się britpop. Być może jestem za młoda by pamiętać początki tego nurtu, ale miałam szczęście, że fala popularności british invasion zahaczyła o fragment mojego dzieciństwa. Śledzę swoje wspomnienia: pamiętam Song 2 Blur, Oasis Wonderwall - kiedyś ich uwielbiałam. Później zbuntowałam się w swoim stylu: przecież byli popularni, a ja choć nie wiedziałam na czym polega hipsteryzm poznawałam starsze zakątki muzyczne. Teraz inwazja wyspiarzy ponownie wraca, tak jak wróciło The Clash. Na czym polega ich fonemem? Odpowiedzi poszukałam we wczorajszej jubilatce - płycie "Urban Hymns" elektryzującego zespołu The Verve. 

Musicie znać "Bitter Sweet Symphony". Nie wierzę, że jest inaczej. Ten kawałek został odmieniony przez wszystkie przypadki. Wokalista The Verve, Richard Ashcroft, musiał się o nią wielokrotnie procesować, raz z samym Mickiem Jaggerem. Co ciekawe krytycy muzyczni często porównywali Ashcrofta do Jaggera uznając go za współczesną wersję Stonesa. Uważam, że każdy z nich jest oryginalny na swój sposób. Łączy ich fizjonomia: obaj szczupli, kościści, dłudzy, burza loków w kolorze  ciemnego orzecha laskowego, obaj niby brzydcy a jednak potrafią przyciągnąć. Taka jest właśnie charyzma rockendrolowca. Wpływają na nią mroczne rozgłosy, czyli coś złego i magnetycznego, na co mama nie pozwala jak śpiewał Bruce Springsteen. 
Naraziłam się. Napisać, że The Verve jest czystym britpopem to za mało. Dla poprawki - nie jest. Od 1989, czyli od roku założenia zespołu bliżej im było do Pink Floydów niż do Beatlesów. Psychodeliczna buta,  alternatywna awanturniczość, w końcu rześkość, bo przyszło coś nowego. Jednocześnie The Verve są bardzo brytyjscy, dlatego przypodobali się wymagającym słuchaczom z Wysp, dlatego też bardzo odpowiadają mi. Od czasu do czasu buntują się i za każdym razem zaliczają progres. The Verve nigdy nie stali w stałym miejscu niczym w ich sztandarowym kawałku Gorzko- Słodkiej Symfonii czy w genialnym "Lucky Man". Richard Ashcroft sporo przeżył i większość wyskoków w okresie jego częstotliwej działalności była wyczerpująca. Osłabł, teraz dwadzieścia lat po wydaniu "Urban Hymns" odradza się jak feniks z popiołów. Wydaję mi się, że odżył znacznie wcześniej. Sam powtarza, że ceni luz i spontaniczność, i nie oczekuje niczego z dokładną rozpiską życiowych planów. Niespodzianki bywają różne: mogą być kapryśne, inne będą sukcesywne. Nie wiadoma bywa dobra.

"Urban Hymns" jest zdecydowanie jedną z moich ulubionych wydawnictw. Jej siłą są ballady. Prawdziwe rockowe ballady. Odsłuchamy tu delikatne brzmienia, jak i odrobinkę surowości. Rozpoczniemy "Urban Hymns" symfonicznie a zakończymy ją psychodelicznie. Czasami mam wrażenie - zwłaszcza teraz po powrocie The Verve w zakamarki mojego serduszka - że słucham The Velvet Underground. Podobno każdy widzi "Urban Hymns" inaczej. W walorach tej płyty można przebierać, szukać i wybierać. Każdy znajdzie coś dla siebie. Kończę "Godzinę z płytą" jednym słowem: "Wonderwall". 

Komentarze

Popularne posty