Czarne noce, bezkresne pustynie... - recenzja "Angielskiego pacjenta" (1996)


Melodramaty na ogół coraz gorzej przyjmowane są przez "społeczeństwo" i gdybym chciała analizować ten temat dalej odwołałabym się do jednego z cudownych wierszy Szymborskiej, w którym trafnie definiuje współczesne zakostnienie uczuciowe i lęk w wyrażaniu emocji, a właściwie niechęć (absurdalny brak wyczucia wrażliwości). Nie zrobię jednak tego i zrecenzuje film
z listy "najbardziej wzruszających jakie widziałam", czyli kiedyś wielbiony i kochany przeze mnie - "Angielski pacjent" w reżyserii Anthony'ego Minghelli.

Prawdziwa miłość jest nieśmiertelna i nie zna granic właśnie
w "Angielskim pacjencie". Od strony opowieści to ukazanie różnych jej form w kilku wymiarach, od filmowej jest przekazem źródłowym - zaangażowaniem serducha w dramatyzm narracji - swego rodzaju paktem faustowskim studia Miramax na litry łez widowni. Potraktuje to jako skrót myślowy - seans z "Angielskim pacjentem" jest głębszym doznaniem, lecz i tu chętnie poszufladkuje, bo to film nie dla każdego.

Rok 1943. Afryka ogarnięta jest wojną. Kanadyjska pielęgniarka zajmuje się pilotem, który uległ poparzeniu po zestrzeleniu jego samolotu przez Niemców. Jak przez mgłę dowiadujemy się o jego życiu przed wypadkiem: o wielkim romansie, sporządzaniu map
z Towarzystwem Geograficznym oraz o tym jak przez przypadek stał się "anglikiem". Równoległe przedstawiane opowieści są tworzone przez dwie różne kobiety. W czasie rzeczywistym - pielęgniarka Hannah (najlepsza rola Juliette Binoche) traci wszystkich swoich bliskich, postanawia w spokoju zaopiekować się swoim pacjentem w jednej z podflorenckich willi. W scenach retrospekcyjnych akcje napędza Katherine Clifton, którą uwiódł węgierski hrabia de Almasy. Równoległe spirale łączy postać Davida Caravaggio - rewelacyjny Willem Dafoe - niegdyś agenta, który w czasie wojny po osobistej tragedii zostaje kieszonkowcem. Jakby postać zza światów pamięta przeszłość pacjenta (czyli Almasy'ego), pojawia się znikąd i towarzyszy Hannie do samego końca. Kiedyś omówię ze spoilerami najcudowniejszą sekwencję z filmu. Minghella stworzył melodramat jedyny  w swoim rodzaju - nierozciągnięty, płynie połączony bohaterami, genialnymi przejściami. Ogromny efekt wywierają na dramatyzmie chwilami monumentalne zdjęcia Johna Seale'a - wystarczy jedno spojrzenie na przelot dwóch samolotów i niewinną wymianę zerknięć Katherine z hrabią. Potęguje go paleta uczuć drygowana przez Gabriela Yareda - pięknie balansująca między pożądaniem a granicą strachu.
Pomiędzy Kristin Scott-Thomas a Ralphem Fiennesem istnieje subtelny erotyzm - wypełniają się idealnie od samego początku przy zalążku obojętności a późniejszej frustracji zazdrosnego męża (bardzo dobry Colin Firth). W ich relacji odnajdziemy "chemię", którą budował Lelouch w "Kobiecie i mężczyźnie" - miłość dojrzewającą, scharakteryzowaną przez pryzmat zalet
z listu św. Pawła do Koryntian. Balansuje pomiędzy niebezpieczeństwem, obowiązkami a szczerym pragnieniem.
W przypadku Hanny emocje tylko pozornie wydają się być tragicznie. Los postawił przed nią kilka szans do wykorzystania. W finale odwraca tragiczne zakończenie patrząc nostalgicznie na małą dziewczynkę. Mogłaby zacytować Scarlett O'Hare: "Jutro też wstaje dzień". Genialnie wypada w kontekście historycznym - choć wojna skończyła się przeszło siedemdziesiąt lat temu, cieszyłam się razem z bohaterami, jakbym przeżyła tyle nieszczęść co oni i nagle stanęła naprzeciwko uradowanego żołnierza, dumnie wymachującego flagą i krzyczącego "Wojna się skończyła". "Angielski pacjent" przepełniony jest scenkami,
w których żyjemy uczuciami bohaterów, w trakcie seansu stając się kimś innym, tylko nie wolno tego ignorować ze względu na nudniejsze elementy wyznań. Niby film jest przewidywalny ale zawsze może zaskoczyć. Na pewno trzeba go oglądać z paczką chusteczek.

Moja ocena: 9,5 prawie 10/10. Dorosłam i zauważyłam pewne "skróty", niemniej film trafił u mnie idealnie na okres fascynacji Ralphem Fiennesem. Można by dłużej zrecenzować, wymieniając wszystkie walory  każdej z postaci. Natomiast przy soundtracku - zawsze uczę się matematyki, przynajmniej robiłam to rok temu
i osiągałam zadowalające wyniki. Technika na Mozarta? Nie! Technika na fale łez - za pierwszym razem ryczałam, gdy oglądałam. Polecam - szczególnie zimą, gdyż wspaniałe panoramy pustyń, jaskiń i zachwycającej wsi nieopodal Florencji, a przede wszystkim sama historia, rozgrzewają serducho lepiej od kominka a nawet kota na kolanach.

Komentarze

Popularne posty