Love of my life - recenzja filmu "Christine" (1983), reż. John Carpenter


Od niektórych rzeczy czy osób ciężko się odzwyczaić, gdy jest się do nich przywiązanym. Dotyczy się to zwłaszcza relacji międzyludzkich. Co jeśli jednak przedmiot, do którego nikt nigdy nie przypisałby większych uczuć, zacznie manipulować swoim właścicielem, a co więcej okazywać własne emocje oraz własny rozum? Przed takim dylematem stanął książkowy i filmowy Arnie Cunnigham, który zapałał bezgraniczną miłością do pewnego krwistoczerwonego samochodu Playmonth Fury o wdzięcznym imieniu Christine. 


Fabuła "Christine" brzmi banalnie: typowy szkolny nieudacznik Arnie Cunnigham bez zgody rodziców kupuje starą, zardzewiałą brykę. Poświęca swój czas na naprawę samochodu. W życiu nieśmiałego Arniego zmienia się wszystko, od fryzury i stylu, po charakter i jego relacje z najbliższymi. Ci, którzy ośmielą się skrzywdzić jego lub jego samochód Christine szybko tego pożałują...

Historia samochodu widmo nie wydaje się być najlepszym materiałem na filmowy obraz. Na szczęście za sterami ekranizacji "Christine" Kinga stał inny król horroru - John Carpenter. Rok przed powstaniem "Christine" objął czołowe stanowisko w kanonie mistrzów grozy za sprawą "The Thing". Linia narracyjna w "Christine" jest złożona, ponieważ skupia się na ekranowej przemianie głównego bohatera. Carpenter ukazuje stopniowe popadanie w obłęd Arniego nakreślając stadium jego uzależnienia od Christine. Nie jest to zwykła przemiana ze szkolnej fajtłapy w rasowego cwaniaczka. W wizji reżysera Christine uosabia nasze uzależnienia, pragnienia i zobowiązania wymyślone z poczucia samotności i niezrozumienia. Relacja między Arniem a Christine przypomina szaleńczą miłość i toksyczne zauroczenie. 
Efekt jaki wywiera na widza szaleństwo nastoletniego Arniego nie byłby możliwy bez wcielającego się w tę postać Keitha Gordona. Chłopak w "Christine" zaprezentował całą paletę aktorskiego tour de force. Jest wiarygodny zarówno jako nieudacznik i jako agresor. Potrafi zszokować i wywołać ciarki na plecach. Keith Gordon w "Christine" stworzył jedną z najlepszych ról w historii horroru i można śmiało powiedzieć, że jego kreacja nie ustępuje ani trochę wybitnym popisom Jacka Nicholsona w "Lśnieniu". 

Na uwagę zasługują też efekty specjalne (te jak zwykle u Carpentera są niezawodne) głównie scena przemiany tytułowej bryki. Jak na pierwszą połowę lat 80-tych strona wizualna nic a nic się nie postarzała, przerastając w dodatku wszelkie samochodowe wariacje z serii "Transformers". Po tym zdaniu groza "Christine" nie potrzebuje już chyba lepszej rekomendacji dla współczesnego widza. 

Poza paroma wątkami drugoplanowymi nie wyobrażam sobie, by mogli zrobić remake "Christine". Myśląc o wątkach drugoplanowych, które mogłyby wyglądać inaczej mam przede wszystkim źle obsadzone role żeńskie. "Christine" chłopakami stoi zarówno za jak i przed kamerą. Nikt też w obecnych czasach nie jest w stanie poprawić gęstego klimatu "Christine", która zdobyła już status filmu kultowego. 

MOJA OCENA 8,5-9/10: "Christine" staje się moim ulubionym filmem tegorocznego sezonu październikowego. Plus zachwycający Keith Gordon i klimatyczna ścieżka dzwiękowa Johna Carpentera i Alana Howartha. 

Komentarze

Popularne posty