Pies Frankensteina, kot Draculi - recenzja "Frankenweenie" (2012)


Granica pomiędzy cierpieniem po śmierci ukochanego pupila a wyobrażeniem sobie zwierzęcego nieba, jest okrutnie zamazana. Czasem po prostu nie ma lekarstwa na podobny ból. Nie różni się to ze stratą przyjaciela, członka rodziny. Psy potrącane przez samochód, chomiki gryzące naszych kumpli, koty chorujące na raka - były i pozostaną naszą częścią.

"Frankenweenie" jest idealnym zobrazowaniem tych uczuć. Dlatego nie polecałabym animacji Tima Burtona nikomu, kto ma w sercu śmierć przyjaciela z czterema łapami, ze względu na powrót wspomnień. Niestety, Mary Shelley pisząc swoją powieść była w amoku miłosno-pijanym z mężem i Byronem nad jeziorem genewskim, a film pozostaje bajką Disneya. Oczywiście współczesna nauka nie wyklucza podobnej metody, jednak póki co wydaje się to niemożliwe.

Burton nie pozostałby sobą gdyby nie ujął problemu w swoim zwariowanym, mrocznym stylu.
Victor jest jedynakiem. Outsiderem i pozornie nierozumianym dziwakiem z głową pełną fantazji i jedynym przyjacielem psem Sparky'm . Gdy psina zostaje potrącona przez samochód, chłopiec pod wpływem odkrywczych lekcji fizyki, postanawia przywrócić przyjaciela do żywych.
Brzmi to przykro utopijnie. Na szczęście pod dziecinną otoczką Disneya ( produkcja ta to problem nowych Gwiezdnych wojen) Burton wprowadza własne przemyślenia i smaczki w postaci odwołań do filmów, głównie starych horrorów. Victor aspiruje na przyszłego reżysera, alienując się martwi ojca, który boi się o opinie dziwaka. Czyż nie jest to ukryte nawiązanie z autopsji twórcy?
Dziewczynka Elsa, wygląda jak Lydia z "Soku z żuka" - głos podkłada jej sama Winona Ryder. Sentyment do dawnej twórczości, tak wielki jak serducho do tworzenia filmów u Eda Wooda, sprawia że Tim Burton ma niesamowity zmysł utrzymywania poziomu i stylu.
We "Frankenweeniem" zauważyłam tez hołd mistrzom grozy. Wampiryczny kot u jasnowidzki rodem z Twin Peaks, zmieniający się w demona z rozkładającym się ciałem a la "Coś" Carpentera. Tu przywoływanie mieszanki "Frankensteina" i jego "Narzeczonej" a przede wszystkim omem nomem nieblednących uczuć - prawdziwa miłość nigdy nie umiera, lecz może doprowadzić do komplikacji, gdy nie pozwalamy na nieuchronne. Zawsze to tylko bajka, w dodatku wnosząca zbyt wiele złudnej nadziei. Można się wzruszyć, nie można zapomnieć.
We współczesnej historii Disneya, Burton robi krok naprzód. Wprowadza  egzystencjalnych dziwaków, nie boi się pokazywać krzywdy i odludków. Puenta zaskakuje ale niczego z pozoru nie idealizuje. Wszystko we "Frankenweenie" jest bardziej szczere. Podobne pomysły mogą być słuszną alternatywą dla cukierkowości np. "Krainy lodu" - jednak to nadal kwestia otwarta, zależna od widowni i jej wieku.

Moja ocena: 8/10 przymykam oczy na dziecinne elementy, czując jak Tim Burton świetnie bawi się konwencjami. Dziękuję za część mojego dzieciństwa i dalszej filmowej przygody. Z niepokojem czekam na nową "Rodzinę Addamsów" wiedząc, że jest cholernie trudno poprawić oryginał, i z zachwytem na "Sok z żuka 2". Mam nadzieję, że Michael Keaton żartował.

Komentarze

Prześlij komentarz