You're The One That I want - recenzja "Grease: Live!"
T-Birdzi w akcji |
z początku wydawało się dość rozciągnięte. Nagle przypomniały mi się ukryte dowcipy Simpsonów o stacji FOX, która wyprodukowała serial i "Grease: Live". Wierzcie mi - warto było, gdyż czuć serducho, a nogi same pragną dołączyć do Tveita
i Hough w końcowym numerze. Czuję się ten pozytywny wir, mix magic box samych perełek. Petarda.
Wprowadzenie pod kątem Juliana Temple - słodkie, długie ujęcie w stylu zbuntowanych "Absolutnych debiutantów". Zachęcająca Jesse J dynamicznie śpiewająca "Grease is the word". Potem szlif reżyserski znika na dobre kilkadziesiąt minut, akcja się wydłuża
i choć wspaniale oddaje liceum amerykańskie i nastolatków (jakichkolwiek Bozia stworzyła) obroty zwalniają i robi się dosyć nudnawo. Nadspodziewanie by okazało się lepsze od oryginału, gdy w drugiej połowie rozpoczynają się działania typowo- musicalowe, smykałka do idealnego oddania emocji. Połączenie elementów starej wersji, oczywiście szybki hołd w kierunku "Buntownika bez powodu", ciut Kenny'ego Ortegi.
Oczywiście jak ktoś nie lubi musicali, to wyjdzie zawiedziony.
Właściwie nie mam jak się rozpisywać. "Grease: live" należy obejrzeć w całości lub najlepiej wysłuchać ścieżki dźwiękowej. Tak Aaron Tveit może przebić Johna Travolta i to współczesny najmocniejszy męski wokal musicalowy - w swoim żywiole od czasu "Catch me if you can", Julianne Hough niesamowita
a Vanessa Hudgens - orbitalnie mnie zaskoczyła i żałowałam, że nie wykonywała więcej utworów.
Moja ocena po zadziwiająco krótkiej recenzji: 8,5/10. Było by 10 ale rozciągnięcia dialogowe w musicalach bywają nieznośne.
Komentarze
Prześlij komentarz