O my gore!

Dziś więcej o niechlubnym, zniesławionym podgatunku horroru, gdzie jucha gęsta i siarczysta wypływająca z innymi wydzielinami czy fekaliami przy całej anatomii jest nieodzowna. Nigdy nie traktowałam gore poważanie. Powinien wywoływać najpierw śmiech, dopiero potem obrzydzenie czy odrazę. O strachu nie wspomnę, lecz każdemu wobec jego wrażliwości estetycznej i gastronomicznej. Czytam z uśmiechem dalszy ciąg swojej notatki sprzed roku, w której wypowiadałam się o gore na przykładzie "Martwego zła" i "Martwicy mózgu". Mój stosunek do filmu Jacksona zmienił się z perspektywy dzieła Raimiego. "Martwe zło" jest bardziej wysmakowane, wychodzi poza ustalone granice, "Braindead" to przesyt a. formy nad treścią b. gore w gore. Oto wspomniany fragment:

'"Panie Pogorzelski - robisz swoje" "Ja gorę". No właśnie.
Musiałam. Dla jednych gore kończy się zwróceniem pysznego obiadku w toalecie, dla innych to porządna dawka rozrywki pod postacią flaków i niezłego humoru. Nie można brać tego gatunku poważnie. Znów oberwie się Włochom, ponieważ podchodzili do tematu ( przynajmniej chcieli ) na poważnie i ambitnie. Kontrowersyjne ukazanie ludzkich schorzeń: diametralnie pretensjonalny szał kanibalizmu, głęboko w dżungli na tle mantry filmowców. Wykonane tak realistycznie, że reżyser musiał spowiadać się w sądzie, z faktu, czy przypadkiem nie dokonano prawdziwych ludobójstw. Niby minęło wtedy około dwadzieścia lat od zrealizowania pierwszego gore, ale wciąż jakby "uczyło się chodzić". Tonąć będzie w pieluchach jak Titanic po zderzeniu z górą lodową do chwili brawurowego debiutu Sama Raimiego. Nie będzie to kino inteligentne. Treść "Martwego zła" rozciąga się na granicy horroru absurdu - jest to tak głupie, że aż śmieszne a przez to genialne. Raimi wprowadził nie tylko herosa Asha ( świetny Bruce Campbell, który Ashem Williamsem pozostanie do śmierci ) ale różnorodne zabiegi nowatorskie opierające się na technice najwyższych lotów. Demony i wszelkie zjawy wyglądają tu tak realistycznie, że dzisiejszy twórcy mogą się wstydzić brakiem sugestywności. Król gore jest tylko jeden - jest nim Sam Raimi o twarzy Campbella, dzierżącego berło heroizmu w walce ze straszakami, przez trzy godne polecenia części, mało tego raz w średniowieczu. Raimi idzie o krok dalej - absurd ma tu charakter surrealizmu. Niby banalne a jednak psychodelicznie i to na wesoło. Humor - częsty i gęsty - nawet groteska - można stać się fanem gore, uwielbiać serię "Martwego zła" i w końcu powiedzieć: " Oglądałem/łam rewelacyjny film klasy b - perełka ".
Nieco później debiutował Peter Jackson. Gratuluję zapału, ponieważ gdyby wszyscy reżyserzy działali tak jak oni, nie mielibyśmy słabych filmów. Mam na myśli poświęcenie z jakim Nowozelandczyk podszedł do wymarzonego projektu, który kręcił przez cztery lata w weekendy zbierając samodzielnie fundusze ze wszystkich stron. Trylogia "Złego smaku" jest może odpychająca, ale to ta sama marka co Raimi, tylko trochę bardziej esencjonalna, w dosłownym znaczeniu. Pierwsza fala chwały (druga będzie już oscarowa) dla Jacksona nadejdzie wraz z "Martwicą mózgu". Aby to zrozumieć, bo opowiedzieć się o tym nie da, należy obejrzeć finałową walkę Lionela ( Jacksonowskiego herosa, ale Ash był sympatyczniejszy) z kosiarką naprzeciw pierdołowatej grupie zombie. Niewiarygodne. Dodam, iż przeznaczono do tej sekwencji 300 litrów krwi. Całość jest bibisekcją dla widzów. Potem nadejdzie druga fala chwały dla Jacksona. '

Jestem egoistycznie dumna z wcześniejszej analizy, która nie zmieniła się. Przed wielkim zaskoczeniem "Martwym złem" nie ceniłam gore uważając je zwyczajnie za głupawy rodzaj sztuki niższych lotów. W pewnym sensie dlatego traktuje gore po macoszemu i tworząc credo: "Gore komedią ma być nie tragedią". Zawsze się sprawdza. Chyba ponad "Evil dead" i jedynie elementy gore w fascynującym ujęciu Argento lub Cronenberga ( ujęcia symboliczne lub body horror) nadal gore niestety bywa bardzo durny.

Komentarze

Popularne posty